Pływając sobie po głębokich otchłaniach internetu, natknąłem się na ciekawą teorię odnośnie zatonięcia statku Titanic. Z góry zaznaczam, że jest to jedynie ciekawostka, gdyż historii i teorii na temat zatonięcia powstało całe multum. Teoria mówi o tym, że Titanic tak naprawdę nigdy nie poszedł na dno, a statkiem, który wtedy zatonął był bliźniaczo do niego podobny Olympic.
Według tej teorii - Olympic był bardzo podobnym do Titanica statkiem - był niemal jego "bratem bliźniakiem". Olympic został wyprodukowany i zwodowany o wiele wcześniej, niż Titanic. Co ciekawe, jest to prawda. Poniżej porównanie - po lewej znajduje się Olympic, a po prawej Titanic:
Idąc dalej, wg przytaczanej przeze mnie teorii - podczas któregoś ze swoich rejsów, Olympic miał przeżyć niemiłą przygodę związaną z uderzeniem w wojenny okręt "HMS Hawke". Kolizja ta spowodowała, że został dość mocno uszkodzony. Problemem był jednak nie sam fakt uszkodzenia statku, lecz fakt, że nie był on ubezpieczony i doprowadził firmę "White Star Line" niemalże do bankructwa. Problemy finansowe z tym faktem związane bardzo opóźniały również moment zwodowania Titanica, którego zwodowanie i dziewiczy rejs zostały już uprzednio odpowiednio "rozreklamowane" przez ówczesne "media". Właściciele firmy wpadli więc na pomysł, żeby zamiast Titanica zwodować po części naprawionego Olympica i zatopić go na oceanie, zabijając przy tym masę niewinnych ludzi. Dzięki temu mieli oni odzyskać utracone pieniądze, które włożono w naprawdę Olympica. Oryginalny Titanic miał za to pływać po morzach, aż do roku 1935, oczywiście pod nazwą zmienioną na "Olympic". Według tej teorii - w 1912 roku zatonął nie Titanic, lecz właśnie Olympic.
Kilka tygodni temu miałem okazję zobaczyć nowy film twórców rewelacyjnego "In Bruges" i jeśli miałbym opisać ten film w jednym zdaniu, to podsumował bym go tak: "Zagrana po mistrzowsku, rewelacyjna czarna komedia, z absurdalną wręcz historią i klimatem jak ze snu psychopaty". Film rządzi, dawno już się tak nie ubawiłem i dawno już nie uświadczyłem tak genialnego, absurdalnego klimatu. Właścicie to klimatem bardzo blisku mu do wspomnianego na początku "In Bruges", co jednak nie dziwi, gdyż za oba filmy odpowiedzialni są ci sami panowie.
Może na początek kilka słów o fabule. Seans zaczyna się od totalnie absurdalnej chorej akcji i taki też poziom trzyma przez cały czas, aż do totalnie sadystycznego finału. Film opowiada historię cierpiącego na brak weny twórczej scenarzysty-alkoholika - Marty'ego. W tej roli niezawodny Colin Farrell. Nasz bohater, za namową kolegi postanawia napisać scenariusz do filmu pt. "7 Psychopatów". Poza wymyślonym tytułem do swojego skryptu, nasz bohater nie ma jednak nawet najmniejszego pomysłu na fabułę. Aby złapać jakaś inspirację, nasz bohater - jak przystało na rasowego Irlandczyka - twórczej weny poszukuje w wypijanych kolejno po sobie - wysokoprocentowych drinkach. Niestety - bez efektu. Ale od czego ma się przecież kumpli? I tutaj pojawia się na scenie najlepszy przyjaciel naszego bohatera - Billy, czyli genialny jak zawsze Sam Rockwell.
Pomysłowy kolega wpada na bardzo oryginalny pomysł w jaki sposób pomóc swojemu koledze w napisaniu tekstu. Pomysł nie jest odkrywczy - wszak każdy z nas wie, że najlepsze scenariusze pisze nie kto inny, jak...samo życie. Rockwell wkracza więc do akcji i zamienia życie naszych bohaterów w jeden wielki ciąg absurdalnie wręcz krwawych wydarzeń i historii, które w mistrzowski sposób spowodują, że świat bohaterów stanie na głowie, a czarny humor będzie tryskać z ekranu niczym krew z przeciętej tętnicy.
Cała ta historia jest tak zakręcona i pełna pobocznych wątków, (które jednak w cudowny sposób są ze sobą powiązane), że od nadmiaru tego wszystkiego można czasami autentycznie się pogubić. Ale to akurat jest kolosalny plus tego filmu, gdyż wszystkie te zakręcone wątki w końcu okazują się być ze sobą tak połączone, że absurd całej sytuacji osiąga apogeum i sprawia, że wszystko to co widziało się do tej pory robi nagle zwrot o 180 stopni i układa się w totalnie chorą, a jednak inteligentnie połączoną całość. Frajda jaka z tego płynie podczas oglądania jest nie do opisania. Scenariusz tego filmu to mistrzostwo świata.
Jeśli już mówimy o scenariuszu, to warto wspomnieć o ciekawym zabiegu, który został zastosowany w filmie. Mianowicie - ten film - jakby nie patrzeć - posiada scenariusz w scenariuszu (!) Przez cały czas przeplata się tam świat realny ze światem, który istnieje jedynie na kartkach pisanego przez naszego bohatera - scenariusza. Czasami wręcz nie wiemy, co jest prawdą, a co tak naprawdę jedynie fikcją. I jeszcze większe zaskoczenie pojawia się w momencie, gdy coraz mocniej przekonujemy się, że granica pomiędzy tym co dzieje się naprawdę, a tym co znajduje się jedynie na kartce zaczyna się niebezpiecznie zacierać i tak naprawdę nie można być pewnym już niczego (!). Rewelacyjnie to wszystko wyszło i zagrało, ale to naprawdę trzeba zobaczyć samemu, gdyż żadnym tekstem nie da rady się tego opisać.
Oddzielny akapit należy się aktorom, którzy zagrali główne role. Zazwyczaj jest tak, że im więcej znanych osób jest w obsadzie, tym mniej się oni starają, a film okazuje się słaby i zarabia na siebie jedynie listą oscarowych nazwisk. Tutaj tak nie jest. Wszyscy aktorzy spisali się wyśmienicie. Duża w tym zasługa samego scenariusza i rozpisania ról na poszczególne postacie. Tutaj każda postać jest tak autentyczna i tak doskonale rozpisana, że można wręcz czasami odnieść wrażenie, że żyje na ekranie. Każda z postaci z osobna to absolutny majsterczyk zarówno w grze aktorskiej, jak i w rozpisaniu jej roli na kartkach scenariusza. Każdy z tytułowych psychopatów jest całkowice indywidualną jednostką, z własnym światem i własnym charakterem. Mało któremu filmowi udaje się stworzyć tak prawdziwą i różnorodną między sobą gamę postaci. Tutaj wyszło wyśmienicie. Poza tym, wszyscy aktorzy tak dobrze wczuli się w swoje role, że czasami wręcz ciężko jest ocenić, która z tych osób ma bardziej naćpane w głowie (!). Autentycznie - wiele razy w tym filmie - dana postać, która z pozoru wydawała się nam najbardziej normalną, nagle okazuje się być największym wariatem z ekipy i na odwrót. I tak w kółko. Coś wspaniałego - trzeba to po prostu zobaczyć na własne oczy.
Najbardziej błyszczy tutaj Sam Rockwell, który zagrał chyba swoją drugą rolę życia (zaraz po "Moon"). Rockwell praktycznie kradnie ten film, gdyż przebija wszystkich swoim szaleństwem. Sam tylko monolog przy ognisku w jego wykonaniu to scena godna Oscara (kto oglądał film, ten wie o czym mówię). Co nie znaczy oczywiście, że pozostali spisali się gorzej, bo tak nie jest. Postać stworzona przez Colina Farrella jest dokładnie taka jaka powinna być, a jego zagubienie, gdy cały świat staje mu na głowie to coś pięknego. Najnormalniejszy z pozoru w całej ekipie facet nagle ląduje w środku absurdalnie pokręconych wydarzeń i trzeba to przyznać - swoiste "WTF?" zagrał mistrzowsko. Christopher Walken i Woody Harrelson w swoich rolach to również prawdziwy popis aktorskich telentów. Dodajmy do tego psychopatę hodującego króliki w wykonaniu rewelacyjnego Toma Waitsa i mamy już prawdziwą wybuchową mieszankę. Mimo jednak tego, postać Rockwella jest tutaj najbardziej "odlotowa" i kradnie wszystkie sceny, w których występuje.
Podsumowując - każdy kto jeszcze nie oglądał tego filmu - ma w tym momencie obowiązkowy seans do nadrobienia. Film jest genialny. Genialny scenariusz i genialne aktorstwo, jeden z najfajniejszych filmów jakie w życiu widziałem, jeśli chodzi o czarne komedie. I w tej właśnie kategorii, w gatunku "czarna komedia" daję mu "9.5/10". Daję taką ocenę ponieważ ocena "10/10" jest już u mnie zarezerwowana dla dwóch innych filmów - dla wspomnianego wcześniej "In Bruges" i dla genialnych "Jabłek Adama".
Film do obejrzenia w całości, w wersji online, z napisami PL jest tutaj > KLIK.
Uwaga: artykuł zawiera spoilery i zdradza część fabuły!
Stało się. Obejrzałem dziś w nocy nową - piątą już "Szklaną pułapkę", czyli "A Good Day To Die Hard".
Jest to film, w który nie wierzyłem od samego początku, dlatego też jakiś większych oczekiwań w stosunku do niego nie posiadałem. Jak to jednak czasami w życiu bywa, tak i tym razem film moje oczekiwania przerósł, gdyż czegoś takiego to ja jeszcze w życiu chyba nie widziałem. Szkoda tylko, że w negatywnym tego słowa znaczeniu. Bo niestety, ale nowy "Die Hard" to chyba jakieś totalne nieporozumienie.
Film zaczyna się dosyć ciekawie - dowiadujemy się, że syn McClane'a wylądował w rosyjskim areszcie, oskarżony o zabójstwo i szpiegostwo. Dowiadujemy się też, że syn naszego bohatera pracuje dla CIA, o czym nasz bohater jeszcze nie wie i dowie się dopiero w połowie filmu, niedługo po tym jak rozpieprzy w efektowny sposób połowę Moskwy. Bo tak - w tym filmie John McClane to super-bohater, którego zabić nie byłby w stanie nawet czelabiński meteoryt. Bruce Willis w tym filmie jeżdzi samochodem po samochodach, rozmawia przez komórkę podczas kręcenia piruetu po wypadku na autostradzie, porusza się szybciej od kul z karabinów, wyjeżdża załadowaną radioaktywnym uranem ciężarówką wprost z pokładu helikoptera (!) i oczywiście w efektowny sposób eliminuje złych "madafakas" ratując tym samym już nie wieżowiec, lotnisko, czy Nowy Jork, ale...cały świat przed bronią nuklearną (!).
Przy okazji dowiadujemy się też, że katastrofa w Czarnobylu to nie był żaden wypadek, a celowe działanie dwóch "biznesmenów", którzy pokłócili się między sobą podczas robienia wspólnego interesu, polegającego na cichym wykorzystywaniu elektrowni jądrowej do produkcji wzbogaconego uranu do produkcji bomb atomowych. Tym samym w filmie mamy przedstawioną alternatywną wersję historii świata i dowiadujemy się, że zamiast na wycieczkę do Prypeci, czasami lepiej pojechać na narty :)
Dowiadujemy się też, że w skutek promieniowania nie może urosnąć ci trzecia ręka, ale za to możesz wyłysieć, czego poniekąd chodzącym dowodem jest nasz główny bohater. Ale to jeszcze nic, ponieważ dowiadujemy się również, że rosyjscy biznesmeni mają w posiadaniu specjalny rozpylacz w formie gaśnicy, który...gasi promieniowanie (!). Że też Japończycy nie mieli takich wynalazków podczas wypadku w Fukushimie...:) No dobrze, ale nie czepiajmy się - w końcu to jest Rosja - a jak wiadomo Rosja to nie państwo, tylko stan umysłu. W Rosji wszystko jest możliwe. Swoją drogą, bardzo ciekawe, że premiera filmu zbiegła się akurat ze sławnym upadkiem meteorytu na Uralu. Czyżby marketing i promocja filmów wskoczyły na wyższy poziom?
Ale tak jak napisałem, nie czepiajmy się już Rosji, skupmy się na filmie jako takim. Właściwie to ten film nie wygląda zbytnio jak film, a bardziej jak jeden wielki efekt specjalny, przerywany jedynie czasami na siłę jakimś czerstwym dialogiem. Prawda jest taka, że fabuły w tym filmie praktycznie brak. Fabuła jest tutaj jedynie dodatkiem, swoistym spoiwem, które za zadanie ma jedynie połączyć w całość wszystkie te pościgi, wybuchy i strzelaniny, których świadkami jesteśmy. Całość jako historia jest tak niedorzeczna i absurdalna, że aż kłuje i torturuje nasz zdrowy rozsądek. Ten film to po prostu komedia i do takiego właśnie gatunku powinien zostać zakwalifikowany. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to przyznam, ale czwarta część "Szklanej Pułapki" przy tej obecnej to istne arcydzieło kinematografi. Naprawdę!
Willis jest tutaj wręcz parodią samego siebie. I co najciekawsze - mimo iż stara się, żeby było śmiesznie, to jest naprawdę śmiesznie, ale nie dlatego że jest śmiesznie, tylko dlatego, że śmiesznie wygląda próba zrobienia, żeby było śmiesznie :) Nie wiem czy ktokolwiek zrozumiał poprzednie zdanie, ale generalnie chodziło mi o to, że bardziej uśmiałem się widząc próby "zaaplikowania humoru", niż z tego "humoru", który z tego wychodził. Nie powiem, Willis miał tutaj kilka naprawdę śmiesznych tekstów i sytuacji, z których można było boki zrywać, ale przecież nie o to chodzi w postaci Johna McClane'a. Nie zostało tutaj nic z człowieka, któremu się kibicowało w pierwszych trzech częściach. Za to powstało coś, co można śmiało nazwać "parodią samego siebie". Cała siła pierwszej, drugiej i trzeciej "Szklanej Pułapki" tkwiła przede wszystkim w postaci McClane'a. Była to postać, której nie dało się nie lubić. Postać przede wszystkim realna, ludzka. Normalny człowiek, który zwyczajnie miał pecha pojawiać się w niewłaściwych miejscach o niewłaściwym czasie. I to było piękne.
Poza tym, była to postać całkowicie inna, niż wszyscy pozostali herosi wykreowani w tamtych czasach. Na szczycie byli wtedy Schwarzenegger i Stallone i postacie przez nich wykreowane. Niezniszczalni super herosi z górą mięśni w roli głównej. I pojawił się Willis. I jego postać - normalna, realna i ludzka. To było naprawdę super. Całkowita odskocznia, zwrot o 180 stopni w kinie akcji. Pojawił się facet, którego się lubiło i co najważniejsze - wierzyło się w niego. Taki normalny swój chłop, wyluzowany chłopak, który nie posiada żadnych super mocy i nie ma dwóch metrów w bicepsie, a swoich wrogów pokonuje mózgiem, a nie siłą. No i niestety, ale cała ta postać została całkowicie zniszczona i przerysowana do granic absurdu. Oglądając nowe "Die Hard" widzimy już nie "człowieka", ale "nadczłowieka", który jednym pierdnięciem jest w stanie wysadzić w powietrze pół kontynentu, po czym z uśmiechem powiedzieć "Przepraszam, ja tu jestem tylko na wakacjach". Szkoda, wielka szkoda, że tak fajna postać została przekombinowana na maszynkę do robienia pieniędzy.
Co jednak najbardziej boli podczas oglądania, to fakt, że ten film kończy się praktycznie szybciej, niż się zaczyna. Nie dość, że cały seans trwa niespełna 90 minut, to w dodatku przez zbyt dużą ilość "akcji" i praktycznie zerową ilość fabuły ma się wrażenie jakby ten film trwał jakieś 10 minut. Naprawdę! Sam złapałem się na dość ciekawej rzeczy, mianowicie - po ostatniej akcji, gdy Willis z synkiem wykończyli już wszystkich wrogów (a właściwie to wrogowie sami się wykończyli!) - zacząłem się zastanawiać, co oni będą w takim razie robić przez kolejne 30 minut filmu. I nagle spojrzałem na pasek przewijania - cholera, przecież to już końcówka filmu, zaraz będą napisy, kiedy ten czas minął? Chyba po raz pierwszy w życiu miałem taką sytuację podczas oglądania kinowego filmu. Przesyt akcji, efektów i brak jakiegokolwiek dawkowania akcji i fabuły przez cały czas trwania filmu sprawiły, że ten film nie posiada żadnego "wielkiego" zakończenia, żadnej puenty, żadnej akcji zostawionej na sam koniec. Nawet najgorsi amatorzy tak nie kończą swoich filmów i zawsze zostawiają to co najlepsze na sam koniec. Tutaj jednak, to co najlepsze, czyli "super akcję" mamy przez cały film, przez co naprawdę nie wiadomo, gdzie i kiedy ten film tak naprawdę się kończy. Niesmak po seansie pozostaje dość duży.
Podsumowując - nie jest to film zły w odbiorze, a wręcz przeciwnie - ubawić można się na nim niesamowicie. Nie nudzi ani przez chwilę, bo przez cały czas coś się dzieje, a efekty specjalne i popisy kaskaderskie to prawdziwe mistrzostwo - właściwie są to jedne z lepszych efektów, jakie w życiu widziałem. Dla oka jest to prawdziwa uczta - od strony audiowizualnej jest to naprawdę prawdziwe arcydzieło. Ale co z tego, skoro w tym przypadku jest to niestety tylko i wyłącznie książkowy wręcz przerost formy nad treścią. I nic więcej.
Inferno, 2001, Polska reż. Maciej Pieprzyca Dramat
Pewnie mało kto zna ten film, a szkoda, bo to jeden z ciekawszych eksperymentów w polskiej kinematografii. "Pokolenie 2000" było inicjatywą telewizyjnej "dwójki". Zasada była prosta. Zgłaszają się początkujący reżyserzy (często dopiero po szkole), dla których nakręcenie filmu ma być debiutem, natomiast telewizja finansuje ze swoich pieniędzy najciekawsze projekty. Tak powstało kilka ciekawych filmów, z czego moim zdaniem najlepszym z nich jest "Inferno".
To doskonały kawał kina. Film opowiada historię trzech przyjaciółek z klasy maturalnej.
Więcej nie powiem, żeby nie psuć odbioru. Ten film to jeden z najlepszych polskich filmów, jakie w życiu widziałem i co najciekawsze - jakby nie patrzeć, jest to film poniekąd amatorski, bo nakręcony w ramach eksperymentu przez debiutującego reżysera.
Zapraszam do obejrzenia (poniżej całóść):
Moja Angelika, 1999, Polska reż. Stanisław Kuźnik Dramat
Drugim polskim filmem jaki chcę tutaj polecić jest "Moja Angelika" z 1999 roku. Film zapewne też mało znany, a szkoda, bo to naprawdę doskonałe kino. Film opowiada historię opartą na autentycznych faktach. Wydarzenia w nim przedstawione miały miejsce na prawdę, a bohaterowie zostali skazani na karę pozbawienia wolności. Doskonały film, poruszający i smutny. Mimo, iż nakręcony dość archaicznie to doskonały w odbiorze. No i gra w nim jedna z najlepszych moim zdaniem polskich aktorek, czyli Monika Kwiatkowska (gra również główną rolę w polecanym powyżej "Inferno"). Do tego doskonała muzyka skomponowana przez "Republikę" - z czasów, gdy żył jeszcze Ciechowski. Polecam z całego serca, poniżej do obejrzenia w całości:
W rolach głównych występują: "Robocop" (2014), "Man of Steel" (2013), "Iron Man 3" (2013) oraz "A Good Day to Die Hard", czyli "Szklana Pułapka 5".
Robocop (2014)
Remake kultowego filmu może się udać, albo się nie udać. Po ostatnich materiałach, które pokazywały dość śmieszny pancerz robocopa, pojawiła się niedawno oficjalna fotka, która podobno ma przedstawiać prototypową wersję czegoś, co później stanie się robocopem. Generalnie nie wierzę w ten film, ale jestem niesamowicie ciekawy co z tego wyjdzie. Mam cichą nadzieję, że twórcy jednak czymś pozytywnym zaskoczą i wyjdzie coś na wzór nowego Dredda. Pożyjemy, zobaczymy. Wielkich nadzieji w tym filmie nie pokładam, no ale - jak napisałem - zobaczymy.
Poniżej fotka, o której napisałem na początku:
Gdyby ktoś nie widział, to według zdjęć z planu, finalny pancerz wyglądać ma jednak tak:
Chociaż motocykl fajny, to jednak czuć tu zero mocy - gdzie ta potężna, ciężka maszyna, jaką znamy z oryginalnego Robocopa? Gdzie ta stal? Gdzie te odgłosy siłowników, gdy stawiał swoje ciężkie nogi na ziemii? Zniknęło. Nowy robocop wygląda bardziej jak żołnierzyk z G.I. Joe, lub bohater z Crysisa. Twórcy trochę za mocno pojechali w przyszłość moim zdaniem, choć z drugiej strony, patrząc realnie - wszelkie obecnie realizowane wojskowe projekty (odnośnie pancerzy wspomagających) idą właśnie w kierunku tego typu rozwiązań. Pancerz ma być lekki i mobilny, a zarazem wytrzymały, więc jakiś sens w tym jednak jest. Mimo tego jednak, ja wolę starego, powolnego Petera Wellera, ubranego w tonę błyszczącej stali:
To jest mój idol z dzieciństwa, a nie jakiś pedalski, obcisły, futurystyczny kostiumik.
Inna sprawa, to model EDa 209, czyli kultowej maszyny z pierwszej części filmu.
Dla przypomnienia, oryginalny ED 209 wyglądał tak:
Nowy wyglądać ma niestety trochę inaczej, zbyt mocno futurystycznie moim zdaniem. Choć graficznie nie można mu niczego zarzucić, to jednak znowu pojawia się ten sam problem - NIE CZUĆ MOCY:
Przerost formy nad treścią jak dla mnie. Jestem na 100% pewny, że w nowym Robocopie napewno nie ma co liczyć na akcje takie jak np. ta:
Za to napewno zobaczymy takie coś (oficjalny teaser):
O tak epickich scenach jak poniżej też zapewne nie ma co marzyć:
No ale cóż, pożyjemy - zobaczymy.
Man of Steel (2013), czyli nowy Superman.
Na ten film czekam niesamowicie, gdyż ekipa za niego odpowiedzialna ma na swoim koncie rewelacyjne ekranizacje komiksów - każdy z osobna. Dla tych, którzy nie wiedzą - film tworzą dwaj bardzo utalentowani panowie: Zack Snyder oraz Christopher Nolan. Nowy Superman według mnie może więc być czymś tak dobrym jak nowy Batman. Albo i lepszym. Z tego co można zobaczyć na trailerach, nie będzie to żadna bajka, ale naprawdę stonowany, poważny kawałek kina. To może być napawdę coś wielkiego, coś co zaskoczy wszystkich. Historia o człowieku, a nie o komiksowych mocach. Nolan przy okazji swoich Batmanów pokazał, że takie coś jest możliwe do pokazania.
Gwoli przypomnienia, gdyby ktoś nie znam tych dwóch panów, o których tu mowa, to przypominam, że film współtworzą:
Zack Snyder, który ma na koncie ekranizację rewelacyjnych "300-tu":
i jeszcze lepszych "Strażników" ("Watchmen"):
oraz Christopher Nolan, który jest producentem filmu. Tego pana przedstawiać chyba nie trzeba. Gdyby jednak znalazł się tu ktoś, kto właśnie spadł z choinki i nie wie kto to jest Christopher Nolan, to proszę bardzo. To jest pan odpowiedzialny m.in. za: (polecam obejrzeć)
Moim zdaniem - mając dwie takie osoby w ekipie, film po prostu musi się udać. Choć fanem Supermana nigdy nie byłem, to filmu nie mogę się doczekać. Poniżej najnowszy trailer:
P.S. Za muzykę odpowiedzialni są: Hans Zimmer, oraz Lisa Gerard, czyli powtórka z Gladiatora :)
Pisałem już, że nie mogę się doczekać?
Iron Man 3 (2013)
Kolejny film, którego nie mogę się doczekać, gdyż po prostu ubóstwiam Roberta Downey'a Juniora w roli Tony'ego Starka. Bez Downey'a nie byłoby Iron Mana. Facet minął się z powołaniem. Rola stworzona dla niego. Trzecia część Iron Mana nie będzie ostatnią, gdyż w produkcji jest już druga część doskonałych "Avengers". Ciekawe są natomiast informacje na temat tego co ma się wydarzyć w części trzeciej. W skrócie: zniszczą mu tą piękną chatę w Malibu i o mało nie zabiją, poza tym Stark stwierdzi, że po wydarzeniach z Avengersów nie może już funkcjonować bez swojej zbroi i wszczepi sobie mechanizmy, dzięki którym praktycznie "zintegruje" się ze swoją technologią. Troszkę śmierdzi powtórką z "Dark Knight Rises", gdy główny superbohater filmu przez połowę filmu podnosi się z dna, ale...muszę to zobaczyć.
Poniżej rewelacyjny trailer (i nawet po polsku):
Die Hard 5 (2013) , czyli Szklana Pułapka 5.
Nie wiem czy jest sens tworzenia tego filmu, bo jeśli powstanie coś na wzór czwartej części to postać Johna McLane'a zostanie na wieki zamordowana. Czwórka nie była złym filmem, fajnie się oglądało, ale prawda jest taka, że z kultowymi, poprzednimi częściami nie miała praktycznie nic wspólnego. To była po prostu bajeczka dla gimnazjalistów, kolejny wesoły kinowy blockbuster do obejrzenia przy piwku i z popcornem. Z męskim, mocnym kinem akcji jakim były części 1-3 nie miała absolutnie nic wspólnego. Dlatego jestem bardzo ciekaw części piątej, bo tutaj postać McLane'a zostanie albo już całkowicie zniszczona, albo może ktoś pójdzie po rozum do głowy i wróci konwencją do poprzednich części. Ostatnio wyciekł kawałek filmu, który...hmm...no nie wiem co napisać, trzeba to zobaczyć:
A trailer całości prezentuje się tak:
I gwoli ścisłości - TO JEST John McLane:
Natomiast poniżej, to jest PARODIA Johna McLane'a: