Jako, iż zbliża się końcówka roku, to postanowiłem napisać czym takim ciekawym uraczyło nas kino w ostatnim czasie, jeśli chodzi o tematykę science-fiction. Nie ukrywam, że to jeden z moich ulubionych gatunków filmowych, więc i napisanie tych kilku słówek będzie dla mnie przyjemnością. Bo jest o czym pisać. Ostatnie miesiące przyniosły niezły wysyp tego typu filmów - jedne gorsze, inne lepsze, ale nie zmienia to faktu, że trochę ich jednak było, a w najbliższym czasie czekają nas następne, jak np. przyszłoroczny "Robocop", czy mający dziś polską premierę drugi "Thor", choć tego drugiego pod s-f podczepić można jedynie na siłę. Wróćmy jednak do tego co było i miało już swoją premierę. Uwaga - artykuł może zawierać małą szczyptę spoilerów (ale bardzo małą), gdyż z góry zakładam, że każdy czytający oglądał wspominane tutaj filmy.
Na pierwszy ogień poleci trzeci i ostatni "Iron Man", który mimo, iż zakończył swoją "pojedynczą" przygodę z kinem, to pojawi się w nim ponownie za 2 lata za sprawą drugich, a potem trzecich "Avengersów". Zapewne też przy okazji pojawi się epizodycznie w którymś z pozostałych filmów dotyczących uniwersum, czyli w "Thorze", lub "Kapitanie Ameryka". Wracając jednak do filmu - czekałem na niego z niecierpliwością, a rewelacyjne trailery jedynie podgrzewały moje oczekiwania. I nie zawiodłem się, ale też i nie wzniosłem pod niebiosa, gdyż kilka rzeczy w tym filmie można było moim zdaniem rozwiązać inaczej. Szczerze mówiąc żadnym tam fanboyem komiksowego Iron Mana nigdy nie byłem, ale film (mówię o pierwszej części) wessał mnie od razu. Zasługa jednak w tym genialnego Downeya Jr., który chyba urodził się do tej roli i przeszedł sam siebie grając Tony'ego Starka. Swoją drogą ciekawy jestem jak potoczyły by się losy filmów z Iron Manem, gdyby Starka zagrał ktoś inny, mniej charyzmatyczny. Coś mi się wydaje, że mogłoby być blado.
Trzecia część przygód Starka to oczywiście "więcej akcji, więcej efektów i więcej wszystkiego", ale także i dość sensowne zakończenie przygody. Fajnie było zobaczyć Starka w sytuacji, gdy cała jego technologia sypie się w mgnieniu oka i zostaje pozostawiony sam na pastwę losu ze zbroją, która nagle staje się jedynie kupą bezużytecznego złomu. Film to był bardzo dobry, ubawiłem się na nim świetnie, ale niestety był to typowy blockbuster, ot taka zabawa bez trzymanki i to dla każdego, bez względu na to czy był fanem komiksowego Iron Mana, czy nie. Dobre kino, godne zakończenie trylogii i arcygenialny Robert Downey Jr., którego w roli Starka można oglądać w nieskończoność.
Jeśli pojawił się tutaj "Iron Man" to i Supermana pod science-fiction można na siłę podczepić, a więc teraz pokrótce o tegorocznym "Man of Steel", czyli od lat oczekiwanej reaktywacji spod pióra (kamery?) Zacka Snydera. Tak jak na "Iron Mana", tak i na Supermana czekałem z niecierpliwością i również się nie zawiodłem, choć tak jak w przypadku wcześniej wspomnianego filmu - nirwany nie uświadczyłem i gdzieś tam w duchu spodziewałem się czegoś minimalnie innego, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że po trailerach spodziewać można się było arcypoważnego filmu, który potraktuje Clarka Kenta przede wszystkim psychologicznie, a nie pod kątem jego nieziemskich możliwości. I owszem, Snyder skupił się na "człowieczeństwie" bohatera, ale to i tak nie było jeszcze do końca to, czego np. dokonał Nolan biorąc na tapetę Batmana. Zabawa jednak była przednia i choć w pewnych momentach wysoce nielogiczna, to jednak nowy Superman dał mi dużo frajdy podczas oglądania.
Co mnie bardzo w "Man of Steel" najbardziej zaskoczyło, to rola Russella Crowe'a. Facet, który zazwyczaj gra na automacie i którego bardzo rzadko spotkać można w roli kogoś, kto nie gra kolejnego Maximusa, tutaj zagrał nad wyraz ciekawie. Nie jest to może występ na miarę przegenialnego "L.A.Confidential", ale naprawdę dał tutaj radę i stworzył postać z charakterem, którą ogląda się na ekranie z niesamowitym zaangażowaniem. Podobnie dobrze spisała się Diane Lane, natomiast totalnie drażniąca okazała się Amy Adams, której ja osobiście po prostu oglądać nie mogę. Tak, czy inaczej nowy Superman to godne przelanie komiksu na ekran. Kawał dobrego kina, które choć arcydziełem nie jest, to daje dużo satysfakcji, szczególnie dla kogoś, kto na komiksach się wychował.
Skoro już mowa o cofaniu się w czasie do dzieciństwa, to pojawić się tutaj musi kolejny film, tym razem dotyczący właśnie czasu. "Looper", przetłumaczony u nas jako "Pętla czasu" okazał się dla mnie totalnym zaskoczeniem i bardzo ciekawie wyglądało moje zapoznanie się z tym filmem, gdyż za pierwszym razem uznałem go za film totalnie nieciekawy, a za drugim za film prawie że genialny. Skąd taka zmiana poglądów? Nie wiem. Być może nie zrozumiałem go za pierwszym razem, a być może nie podpasował mi dziwny klimat.
"Looper" był naprawdę ciekawym pomysłem na pokazanie problematyki podróży w czasie i próbą poradzenia sobie z paradoksami, które mogą z takich hipotetycznych podróży wynikać. Co ciekawe, wyszedł z tego obronną ręką, gdyż to chyba jeden z nielicznych filmów, który do tej tematyki podszedł bardzo poważnie. W "Looperze" nie ma świecącego DeLoreana, jest za to brudny i brutalny świat, a samo przeskoczenie w czasie to nie zabawa. Również sama technologia służąca do takich podróży jest zgoła odmienna, niż przyzwyczaiły do nas inne filmy. Historia niesamowita, niesamowicie oryginalny pomysł, który z początku może trochę odrzucić bardzo ciężkim klimatem, ale o to właśnie w tym filmie chodziło. Bezapelacyjnie jeden z najlepszych filmów traktujących o podróżach w czasie. Looper został również rewelacyjnie zagrany, świadczyć może choćby o tym fakt, że mieliśmy w nim Bruce'a Willisa, który nie grał Bruce'a Willisa. Również to czego dokonano z Josephem Gordonem Lewittem było mistrzowskie, wlicząjąc w to jego grę jak i charakteryzację. Doskonały film, który niewątpliwie obejrzę kiedyś ponownie.
Z podróży w czasie przeskakujemy teraz do przyszłości i tematu klonowania ludzi, czyli do "Obliviona" (w Polsce "Niepamięć"). Szczerze mówiąc, nie wiem do dziś, dlaczego ten film zebrał tak słabe recenzje, gdyż jak dla mnie, był on jednym z lepszych filmów o tego typu tematyce. Mieliśmy zatem tutaj pięknego jak zawsze Toma Cruise'a i świat przyszłości. Świat, który został w tym filmie pokazany wręcz fenomenalnie. "Oblivion" zauroczył mnie koncepcyjnie i wizualnie już od pierwszych kadrów, a twórcom udało się wręcz wyczarować na ekranie całkowicie inny świat, który wciąga, przeraża i fascynuje. "Oblivion" dla oka był prawdziwą ucztą - strona techniczna tego filmu mnie zwyczajnie wcisnęła w fotel.
Również historia przedstawiona w filmie wciągnęła mnie tak jak za dawnych czasów, gdy za dzieciaka oglądało się pierwsze, wypożyczone z wypożyczalni VHS tytuły z gatunku s-f. Druga połowa filmu jednak niestety poleciała już w trochę innym kierunku, co nie zmienia jednak faktu, że historia to doskonała i zaskakująca, ale to już chyba wie każdy kto oglądał i dotrwał do końca, przekonując się, że świat jest inny, niż nam się wydawało. Trochę to przerażająca wizja, ale jakże adekwatna, nawet do naszych obecnych czasów, bo czyż nie jesteśmy zniewoleni i oszukiwani na każdym kroku?
Oszukał za to system Matt Damon w najnowszym filmie Neilla Blomkampa, czyli w "Elysium".
Twórca rewelacyjnego "District 9" swoim najnowszym filmem nie przebił swojego poprzedniego dzieła, ale stworzył za to film niesamowicie wciągający i fascynujący od strony "technologicznej". I tak jak w przypadku Dystruktu pod przykrywką kosmitów poruszone zostały problemy społeczne i imigracyjne, tak i tutaj mieliśmy próbę zmierzenia się z problematyką społeczną, tym razem jednak nie z imigrantami, ale z problemem podziału na biednych i bogatych. Świat przedstawiony w filmie pokazał nam jak to może wyglądać w przyszłości i jak wygląda obecnie. Świat ten został na ekranie wykreowany wręcz perfekcyjnie, gdyż to co zobaczyłem w "Elysium" poraziło moje zmysły. Ten film jest brudny, ciężki i fenomenalnie zaprojektowany od strony "technologicznej".
To co zobaczyłem na ekranie, począwszy od koncepcji tytułowego Elysium (czym było Elysium wie ten, kto film obejrzał), poprzez "wspomagany pancerz" Matta Damona, a kończąc na gadżetach agenta Krugera sprawił, że poczułem się jak w swoim żywiole. To jak najbardziej moje ukochane "klimaty", a reżyser wydał mi się przeczytać w myślach. Film nie urzekł się naturalnie kilku błędów, a rola Jodie Foster trochę drażniła, za to reszta aktorów spisała się wyśmienicie, szczególnie świetnie wystylizowany ogolony na łyso Matt Damon z "przyspawanym" pancerzem oraz znany z "Dystrykta dziewiątego" - Sharlto Copley , który zagrał tutaj totalnie szaloną rolę agenta Krugera. Rewelacyjny film, który urzekł mnie bez reszty i sprawił, że uwierzyłem, że "harde" s-f jeszcze nie umarło.
Z orbity wracamy na Ziemię, zostawiamy problemy społeczne i lecimy w ROZMIAR. Nietrudno chyba się domyślić, że będzie o "Pacific Rim", który sprawił, że poczułem się znowu jak dzieciak, oglądający z kumplami pierwszego "Robot Joxa" na wypożyczonym VHS-ie. Twórca wspaniałego "Labiryntu Fauna" zmienił klimaty i poleciał w tematy ogromnych bojowych maszyn kroczących, potocznie zwanych mechami. Wyszło mu to rewelacyjnie, gdyż to co miałem okazję zobaczyć na ekranie sprawiło, że moja szczęka co i raz musiała być zbierana z kinowej podłogi. Del Toro stworzył na ekranie prawdziwą magię. Rozmiar i moc - tak genialnego przedstawienia tych dwóch atrybutów do tamtego czasu w kinie nie widziałem. "Pacific Rim" sprawił, że na nowo musiałem sobie zdefiniować czym są efekty specjalne.
Zdarzyło mi się to jeszcze raz w tym roku, za sprawą jeszcze innego filmu, ale o tym za chwilę. "Pacific Rim" to totalna jazda bez trzymanki przedstawiona w najbardziej widowiskowy sposób jaki tylko można sobie wyobrazić. Te mechy po prostu "żyły' na ekranie, realizm całości był tak duży, że ludzie po seansie w kinie przecierali oczy ze zdumienia. Do tego bardzo fajni aktorzy, których nie sposób było nie darzyć sympatią, przyjemna "lajtowa" historia, multum niesamowitej akcji i przepiękna muzyka, której sobie nawet ostatnio często słucham, gdyż zaopatrzyłem się w soundtrack. To wszystko sprawiło, że "Pacific Rim" stał się dla mnie jednym z najlepszych filmów tego roku i jednym z najbardziej spektakularnych widowisk jakie miałem okazję zobaczyć na dużym ekranie. Majstersztyk w każdym calu.
Wspomniałem przed chwilą, że definicję efektów specjalnych zmieniałem dwa razy - ten drugi raz był podczas seansu "Grawitacji". Film stosunkowo nowy, który zdążył już zebrać całą masę pochlebnych recenzji na wielu portalach poświęconych filmom. Ludzie, którzy odbyli seans z "Grawitacją" są zgodni co do jednego - oglądając ten film nie oglądasz Kosmosu, oglądając ten film JESTEŚ w Kosmosie. To co zrobiła ze mną "Grawitacja", nie sprawił żaden inny film, sprawił, że poczułem się jakbym tam był. I pomimo tego, iż fabularnie jest to film nie najwyższych lotów, to wizualnie poraża. Poraża i przeraża, od strony technicznej jest to niewątpliwie kamień filmowy w kinie. Oglądając go, naszła mnie myśl, że skoro coś tak rewolucyjnego powstało teraz, to czym uraczy nas kino w najlepszych latach, gdy technologia pójdzie jeszcze bardziej do przodu.
Jak widać, dużo tego dobrego było w ostatnim czasie, a twórcy nie próżnowali. Nie ukrywam, że mnie to cieszy, gdyż jak napisałem na początku jestem ogromnym fanem tego gatunku i każdy produkt z branży s-f sprawia, że uśmiecha mi się morda. A jeśli są to filmy takie jak tutaj wspomniane to morda cieszy się już maksymalnie szeroko. Miejmy nadzieję, że filmowcy nie spoczną na laurach i wciąż będą powstawać filmy warte uwagi, czego i sobie i wszystkim życzę. A co ciekawego czeka nas w tej materii w najbliższym czasie? Za rok o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem, to będziemy mieć nowego "Robocopa", który jednak jak dla mnie jest zupełnie niepotrzebny i napewno oryginałowi Verhovena nawet nie dorośnie do pięt. Niejaki "Prototype" też za rok będzie mieć premierę, a sądząc po trailerach, pomysł jest dość ciekawy. No cóż, poczekamy, zobaczymy. A tymczasem polecam wybrać się na "Grawitację" w 3D o ile ktoś jeszcze nie był, bo w 2D na domowym kinie już później tego efektu nie przeżyjecie.
Czekam na "Enders Game" z Harrisonem Fordem (ma być na dniach u mnie w kinie). Nie oglądałeś jeszcze innego s-f tegorocznego "Europa Report" - ale dobrze, nie oglądaj tego..nawet nie wiem jak to skomentować...powinni mi zwrócić kasę za 1,5h zmarnowanego czasu w moim życiu. Dziwię się natomiast, ze nie opisałeś "After Earth" - było aż tak złe?
OdpowiedzUsuń"Pacific Rim" jak dla mnie współczesna wersja Generała Daimosa hihi :)
"Oblivion" ohh i ahh...mam te same odczucia co Ty i również nie rozumiem dlaczego ludzie tak zjechali "Oblivion" - chyba po prostu nie zakumali tego filmu...
Natomiast nic i nikt nie przebije Grawitacji...to jest tak kultowe kino jak onegdaj "Contact" z Jodie Foster...albo "E.T"....jak to mówię "number one of number one". Będę wracać na pewno do tego filmu, tak samo jak wracam do "Contact". "Grawitacja" spełniła moje marzenie od wielu lat - byłam w kosmosie na orbicie, żyłam tam przez tę godzinę!!! I co najważniejsze, podróż tam nie kosztowała mnie miliony dolarów tylko niecałe 30zł :D
Brak "Gry Endera" to dosyć spory brak bo film świetny.
OdpowiedzUsuńAfter Earth nie polecam. Ogólnie nie dał bym za to żadnych pieniędzy wiec tak. Jest złe. Widać, że ten film nie robili fachowcy.
Wybór przez Ciebie Pacific Rim jest dla mnie zaskakujący. A co do przyszłego roku to Robocop i owszem ciekawy ale ja czekam na Interstellar.
Gry Endera nie oglądałem jeszcze, to stosunkowo nowy film, choć się przymierzam. Do After Earth nawet nie podchodziłem, bo recenzje i opisy mnie zraziły całkowicie. Za to Europa Report mi się co ciekawe podobał, tyle tylko, że zapomniałem o nim, a później nie chciało mi się już dopisywać. A ten Robocop..czy ja wiem czy ciekawy, dla mnie to będzie nuda, obejrzę chyba tylko ze względu na Keatona w obsadzie, bo do oryginału nawet nie ma co startować.
OdpowiedzUsuń