Stało się. Obejrzałem dziś w nocy nową - piątą już "Szklaną pułapkę", czyli "A Good Day To Die Hard".
Jest to film, w który nie wierzyłem od samego początku, dlatego też jakiś większych oczekiwań w stosunku do niego nie posiadałem. Jak to jednak czasami w życiu bywa, tak i tym razem film moje oczekiwania przerósł, gdyż czegoś takiego to ja jeszcze w życiu chyba nie widziałem. Szkoda tylko, że w negatywnym tego słowa znaczeniu. Bo niestety, ale nowy "Die Hard" to chyba jakieś totalne nieporozumienie.
Film zaczyna się dosyć ciekawie - dowiadujemy się, że syn McClane'a wylądował w rosyjskim areszcie, oskarżony o zabójstwo i szpiegostwo. Dowiadujemy się też, że syn naszego bohatera pracuje dla CIA, o czym nasz bohater jeszcze nie wie i dowie się dopiero w połowie filmu, niedługo po tym jak rozpieprzy w efektowny sposób połowę Moskwy. Bo tak - w tym filmie John McClane to super-bohater, którego zabić nie byłby w stanie nawet czelabiński meteoryt. Bruce Willis w tym filmie jeżdzi samochodem po samochodach, rozmawia przez komórkę podczas kręcenia piruetu po wypadku na autostradzie, porusza się szybciej od kul z karabinów, wyjeżdża załadowaną radioaktywnym uranem ciężarówką wprost z pokładu helikoptera (!) i oczywiście w efektowny sposób eliminuje złych "madafakas" ratując tym samym już nie wieżowiec, lotnisko, czy Nowy Jork, ale...cały świat przed bronią nuklearną (!).
Przy okazji dowiadujemy się też, że katastrofa w Czarnobylu to nie był żaden wypadek, a celowe działanie dwóch "biznesmenów", którzy pokłócili się między sobą podczas robienia wspólnego interesu, polegającego na cichym wykorzystywaniu elektrowni jądrowej do produkcji wzbogaconego uranu do produkcji bomb atomowych. Tym samym w filmie mamy przedstawioną alternatywną wersję historii świata i dowiadujemy się, że zamiast na wycieczkę do Prypeci, czasami lepiej pojechać na narty :)
Dowiadujemy się też, że w skutek promieniowania nie może urosnąć ci trzecia ręka, ale za to możesz wyłysieć, czego poniekąd chodzącym dowodem jest nasz główny bohater. Ale to jeszcze nic, ponieważ dowiadujemy się również, że rosyjscy biznesmeni mają w posiadaniu specjalny rozpylacz w formie gaśnicy, który...gasi promieniowanie (!). Że też Japończycy nie mieli takich wynalazków podczas wypadku w Fukushimie...:) No dobrze, ale nie czepiajmy się - w końcu to jest Rosja - a jak wiadomo Rosja to nie państwo, tylko stan umysłu. W Rosji wszystko jest możliwe. Swoją drogą, bardzo ciekawe, że premiera filmu zbiegła się akurat ze sławnym upadkiem meteorytu na Uralu. Czyżby marketing i promocja filmów wskoczyły na wyższy poziom?
Ale tak jak napisałem, nie czepiajmy się już Rosji, skupmy się na filmie jako takim. Właściwie to ten film nie wygląda zbytnio jak film, a bardziej jak jeden wielki efekt specjalny, przerywany jedynie czasami na siłę jakimś czerstwym dialogiem. Prawda jest taka, że fabuły w tym filmie praktycznie brak. Fabuła jest tutaj jedynie dodatkiem, swoistym spoiwem, które za zadanie ma jedynie połączyć w całość wszystkie te pościgi, wybuchy i strzelaniny, których świadkami jesteśmy. Całość jako historia jest tak niedorzeczna i absurdalna, że aż kłuje i torturuje nasz zdrowy rozsądek. Ten film to po prostu komedia i do takiego właśnie gatunku powinien zostać zakwalifikowany. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to przyznam, ale czwarta część "Szklanej Pułapki" przy tej obecnej to istne arcydzieło kinematografi. Naprawdę!
Willis jest tutaj wręcz parodią samego siebie. I co najciekawsze - mimo iż stara się, żeby było śmiesznie, to jest naprawdę śmiesznie, ale nie dlatego że jest śmiesznie, tylko dlatego, że śmiesznie wygląda próba zrobienia, żeby było śmiesznie :) Nie wiem czy ktokolwiek zrozumiał poprzednie zdanie, ale generalnie chodziło mi o to, że bardziej uśmiałem się widząc próby "zaaplikowania humoru", niż z tego "humoru", który z tego wychodził. Nie powiem, Willis miał tutaj kilka naprawdę śmiesznych tekstów i sytuacji, z których można było boki zrywać, ale przecież nie o to chodzi w postaci Johna McClane'a. Nie zostało tutaj nic z człowieka, któremu się kibicowało w pierwszych trzech częściach. Za to powstało coś, co można śmiało nazwać "parodią samego siebie". Cała siła pierwszej, drugiej i trzeciej "Szklanej Pułapki" tkwiła przede wszystkim w postaci McClane'a. Była to postać, której nie dało się nie lubić. Postać przede wszystkim realna, ludzka. Normalny człowiek, który zwyczajnie miał pecha pojawiać się w niewłaściwych miejscach o niewłaściwym czasie. I to było piękne.
Poza tym, była to postać całkowicie inna, niż wszyscy pozostali herosi wykreowani w tamtych czasach. Na szczycie byli wtedy Schwarzenegger i Stallone i postacie przez nich wykreowane. Niezniszczalni super herosi z górą mięśni w roli głównej. I pojawił się Willis. I jego postać - normalna, realna i ludzka. To było naprawdę super. Całkowita odskocznia, zwrot o 180 stopni w kinie akcji. Pojawił się facet, którego się lubiło i co najważniejsze - wierzyło się w niego. Taki normalny swój chłop, wyluzowany chłopak, który nie posiada żadnych super mocy i nie ma dwóch metrów w bicepsie, a swoich wrogów pokonuje mózgiem, a nie siłą. No i niestety, ale cała ta postać została całkowicie zniszczona i przerysowana do granic absurdu. Oglądając nowe "Die Hard" widzimy już nie "człowieka", ale "nadczłowieka", który jednym pierdnięciem jest w stanie wysadzić w powietrze pół kontynentu, po czym z uśmiechem powiedzieć "Przepraszam, ja tu jestem tylko na wakacjach". Szkoda, wielka szkoda, że tak fajna postać została przekombinowana na maszynkę do robienia pieniędzy.
Co jednak najbardziej boli podczas oglądania, to fakt, że ten film kończy się praktycznie szybciej, niż się zaczyna. Nie dość, że cały seans trwa niespełna 90 minut, to w dodatku przez zbyt dużą ilość "akcji" i praktycznie zerową ilość fabuły ma się wrażenie jakby ten film trwał jakieś 10 minut. Naprawdę! Sam złapałem się na dość ciekawej rzeczy, mianowicie - po ostatniej akcji, gdy Willis z synkiem wykończyli już wszystkich wrogów (a właściwie to wrogowie sami się wykończyli!) - zacząłem się zastanawiać, co oni będą w takim razie robić przez kolejne 30 minut filmu. I nagle spojrzałem na pasek przewijania - cholera, przecież to już końcówka filmu, zaraz będą napisy, kiedy ten czas minął? Chyba po raz pierwszy w życiu miałem taką sytuację podczas oglądania kinowego filmu. Przesyt akcji, efektów i brak jakiegokolwiek dawkowania akcji i fabuły przez cały czas trwania filmu sprawiły, że ten film nie posiada żadnego "wielkiego" zakończenia, żadnej puenty, żadnej akcji zostawionej na sam koniec. Nawet najgorsi amatorzy tak nie kończą swoich filmów i zawsze zostawiają to co najlepsze na sam koniec. Tutaj jednak, to co najlepsze, czyli "super akcję" mamy przez cały film, przez co naprawdę nie wiadomo, gdzie i kiedy ten film tak naprawdę się kończy. Niesmak po seansie pozostaje dość duży.
Podsumowując - nie jest to film zły w odbiorze, a wręcz przeciwnie - ubawić można się na nim niesamowicie. Nie nudzi ani przez chwilę, bo przez cały czas coś się dzieje, a efekty specjalne i popisy kaskaderskie to prawdziwe mistrzostwo - właściwie są to jedne z lepszych efektów, jakie w życiu widziałem. Dla oka jest to prawdziwa uczta - od strony audiowizualnej jest to naprawdę prawdziwe arcydzieło. Ale co z tego, skoro w tym przypadku jest to niestety tylko i wyłącznie książkowy wręcz przerost formy nad treścią. I nic więcej.
Pieniędzy na bilet to nie dam. :)
OdpowiedzUsuń