Znalazłem w starych zasobach krótkie opowiadanie, które napisałem 8 lat temu. Zamieszczam poniżej:
"Północ"
To był wyjątkowy wieczór.
To był wyjątkowy wieczór.
Można by rzec, że wręcz przełomowy, wieczór, który mógł wiele zmienić jak też pozostać zwykłą ciemnością, która przywita wschodzące Słońce, gdy nastanie świt. Na ulicach panował nienaturalny wręcz gwar. Wydawać by się mogło, że ci wszyscy rozbawieni ludzie, którym nie przeszkadzał ulewny deszcz, w ktorym się topili...wydawać by sie mogło, że wszyscy oni na coś czekają. Być może czekali na lepsze jutro, a być może jedynie udawali, że dzieje się coś wyjątkowego i zagłębiali się ślepo w prostej, bezsensownej radości, zostawiając wszystko za sobą.
Nie przeszkadzało im nic. Ogromny tańczący tłum, jakże różnych, a jednak mających ze sobą tyle wspólnego ludzi wydawał się nie zauważać niczego. Wszystko inne nagle schodziło na drugi plan. Liczyło się tylko to co jest. Okrutny, szalejący deszcz swoimi ciężkimi kroplami bez litości spadał wciąż na zakapturzone, uśmiechnięte głowy wszystkich tych, którym dane było być w tej chwili na tej jakże dwuznacznej uroczystości.
Wszyscy oni byli niewolnikami. Niewolnikami jednej chwili, tej wielkej, sławnej chwili, na którą tak czekali przez całe swoje życie. Ciemność płynąca z nieba rzucała cień na ich zaślepione, zamglone od szampana oczy. Jedynie sztuczne, kolorowe swiatełka rozświetlały zalane deszczem, pełne niespodziewających sie niczego osobników - ulice. Kolorowe neony, ozdoby fruwające na wietrze, puste butelki po szampanie. Niecodzienny był to krajobraz. Uginające się pod ciężarem ludzkości, asfaltowe, miejskie ulice wręcz same prosiły się o jeszcze więcej śmieci. Było głośno, było bardzo głośno. Było dużo głośnej muzyki, dużo krzyków i śpiewu. Gdzie niegdzie jedynie krzyki i zabawa zostawały zagłuszane przez pusty, nieznośny dżwięk przejeżdzającej kilka ulic dalej na sygnale karetki. Tłum bawił się niezmiemsko. Ba, nawet sam Bóg nie byłby w stanie przekrzyczeć tych wszystkich uśmiechnietych mord bujających sie na tym zimnie i upijających się czekaniem na coś nowego. Tej nocy gwiazdy świeciły dla nich wszystkich, rzucały nadzieję na tych wszystkich ludzi - nadzieję, która mogła być jedynie iluzją jutra. Iluzją nowych rozdziałów w ich szarych życiach. Gwiazdy patrzyły na nich z góry, jednak nikt ich dostrzegał, nikt nawet nie chciał ich spostrzec. Było tak imprezowo, wszyscy byli tu, na dole, przylepieni do mokrych ulic. A one przecież tak wysoko, tak odległe, wręcz niedosięgalne. Nowe obienice, nowe postanowienia, to wszystko przeganiało się z myślami tych wszystkich ludzi. I to właśnie ich łączyło, wszyscy nagle stali się tacy podobni do siebie.
Na ulicach było mało samochodów, ba, kto byłby tak głupi, aby w tak szczególny wieczór wsiadać do swojego samochodu. Tego wieczoru liczyło się tylko jedno - dobra zabawa. Gdzieniegdzie jedynie, w spowitych odbiciem mijającego roku blokach zapalone w oknach światła przypominały o szarości codziennego życia.
Ten sylwester byl wyjątkowy. Tego sylwestra coś się kończyło, a coś zaczynało. Millenium, przełom wieków, granica między dwoma tysiącleciami. O tak, to była wielka chwila - miała w sobie tyle niepewności i zarazem nadzieji jednocześnie - nadzieji na lepsze czasy, na zmiany, na nowe lepsze życie, a jednocześnie pełna strachu przed nadchodzącym czasem. Tyle ludzkich emocji skumulowanych jednocześnie w każdym zakątku świata - można było wręcz odczuć ich smak. Tyle energii, tyle myśli krążących wokół nowego roku. To była wyjątkowa chwila, wszyscy ją doceniali, a przynajmniej sprawiali takie wrażenie. Wrażenie czegoś co mogło naprawdę zadziałać na świadomość, wrażenie czegoś jedynego i niespotykanego. Oni wszyscy mieli fart, mieli zaszczyt być obecnymi w tym wielkim przedsięwzięciu jakim było pożegnanie mijającego tysiąclecia. I istotnie - mieli tą świadomość, czuli się wyjątkowi.
Sprawiał wrażenie jakby to wszystko było mu już obojętne. On nie miał już nadzieji. Stał na uboczu, przykryty cieniem wielkiego, udekorowanego wstążkami starego domu, w małej przyciemnionej uliczce, z dala od wszystkiego. Krople deszczu wydawały się omijać go z daleka. Czasem jedynie jakaś zabląkana kropla dosięgała jego czarnego płaszcza i starała się spłynać po nim jak najszybciej, tak jakby przeraźliwie się go bała.
Nie było widać twarzy tego człowieka, ba, on cały był ledwo widoczny. Jego czarny płaszcz i kapelusz sprawiały wrażenie jakby zlewały się z ciemnością. Stał tak i spoglądał bez żadnych uczuć na tych wszystkich bawiących się ludzi. Jego ciężkie buty nieruchomo wbite w ziemię skutecznie utrzymywały go w jednym miejscu. Sprawiał wrażenie posągu, stojącego w jednym miejscu i nie mającego żadnych uczuć i emocji. Czasem jedynie poruszył reką, aby zaciągnąć się dymem z papierosa, którego trzymał i którego tak doceniał w tej chwili. Były to jednak bardzo powolne ruchy, jakby bez nadzieji. Beznamiętnie zaciągał się dymem i czasem tylko żar z papierosa wydawał się na moment rozświetlać jego ukrytą pod grubym kapeluszem twarz. Ten, komu dane by było w tym momencie spojrzeć w jego oczy, nie zapomniałby tego widoku do końca swoich dni. Jego oczy były puste, byly zimne, bez cienia emocji. Jak oczy rekina - mętne - jak szkło, puste szkło. Nad jego głową wystrzeliwały fajerwerki, a niebo rozświetlało się co jakiś czas na różne kolory. Lecz, ani blysk nieba, ani huk nie ruszały go absolutnie. Co jakiś czas, gdy na niebie wybuchała jakaś większa petarda i udawało jej się rozświetlić na moment ulicę, na której stał ten człowiek, można było dostrzec jego ręce. Jego ręce ociekały krwią - jeszcze świeżą krwią - krwią, która co jakiś czas skapywała na ziemię i mieszała się z deszczem w poruszonej od upadku wielkiej kałuży.
Nie było widać twarzy tego człowieka, ba, on cały był ledwo widoczny. Jego czarny płaszcz i kapelusz sprawiały wrażenie jakby zlewały się z ciemnością. Stał tak i spoglądał bez żadnych uczuć na tych wszystkich bawiących się ludzi. Jego ciężkie buty nieruchomo wbite w ziemię skutecznie utrzymywały go w jednym miejscu. Sprawiał wrażenie posągu, stojącego w jednym miejscu i nie mającego żadnych uczuć i emocji. Czasem jedynie poruszył reką, aby zaciągnąć się dymem z papierosa, którego trzymał i którego tak doceniał w tej chwili. Były to jednak bardzo powolne ruchy, jakby bez nadzieji. Beznamiętnie zaciągał się dymem i czasem tylko żar z papierosa wydawał się na moment rozświetlać jego ukrytą pod grubym kapeluszem twarz. Ten, komu dane by było w tym momencie spojrzeć w jego oczy, nie zapomniałby tego widoku do końca swoich dni. Jego oczy były puste, byly zimne, bez cienia emocji. Jak oczy rekina - mętne - jak szkło, puste szkło. Nad jego głową wystrzeliwały fajerwerki, a niebo rozświetlało się co jakiś czas na różne kolory. Lecz, ani blysk nieba, ani huk nie ruszały go absolutnie. Co jakiś czas, gdy na niebie wybuchała jakaś większa petarda i udawało jej się rozświetlić na moment ulicę, na której stał ten człowiek, można było dostrzec jego ręce. Jego ręce ociekały krwią - jeszcze świeżą krwią - krwią, która co jakiś czas skapywała na ziemię i mieszała się z deszczem w poruszonej od upadku wielkiej kałuży.
Wydawał się zmęczony, zmęczony sobą, tym światem, wydawał się kimś innym - człowiekiem, który nie rozumie tego wszystkiego dookoła. A może było zupełnie na odwrót? Może to on właśnie zrozumiał wszystko, a świat nie chciał go przyjąć. Krew na jego rękach nie była jego. Była to krew tych wszystkich bawiących się i zapominających o wszystkim ludzi, których tak wiele było wtedy wszędzie dookoła. On zmywał grzechy ich wszystkich - za każdym razem, gdy kropla czerwonego koloru skapywała do kałuży rosnącej wciąż od napływającego deszczu. Jedna kropla za jednego człowieka... Te wszystkie złe rzeczy, których oni wszyscy dopuszczali się w mijającym tysiącleciu wydawały się być na jego rękach. On krwawił, a mimo to, nikt go nie rozumiał. Nikt nawet nie chciał go zrozumieć, bo nikt nie potafił. Nikt.
Było już coraz głośniej. W ludziach pulsowały emocje, że to już niedługo.
Pozostało jeszcze kilka minut, a mimo to wszyscy już czuli nowy rok.
Deszcz wreszcie przestawał padać. Chmury wydawały się powoli odsłaniać gwiazdy. Gwiazdy, które wszyscy zaczęli dopiero zauważać. Księżyc również zaczął powoli wyłaniać się zza chmur, jednak był jedynie ledwo widoczny. Mimo tego - wszystkie oczy wydawały się być zamglone tymi wszystkimi kolorowymi poświatami.
Jakaś kobieta zaczęła płakać. Ktoś inny zaczął krzyczeć. Ale nikt ich nie slyszał, bo przecież wszyscy żyli swoim własnym życiem, a świat wydawał się dla nich odległy w tym szczególnym momencie. Ulica obok była już cała zabarwiona na czerwono, a człowiek w kapeluszu leżał nieruchomo na schodach pod domem. Jego serce już nie biło. Jedynie kobieta, która stała nad nim i płakała i mężczyzna, który krzyczał, aby ktoś zadzwonił po karetkę - jedynie te dwie osoby zauważyły go - ale nie mogły mu już pomóc. Nikt ich nie słyszał, nikt nawet nie chciał ich usłyszeć. Zabarwiona od krwi deszczowa woda spływała powoli do studzienek. Kobieta schyliła się nad leżącym nieruchomo mężczyzną i chwyciła go za rękę. Ścisnęła ją mocno...tak jakby znała go od lat...jakby to był ktoś bliski... Mocno przycisnęła jego dłoń do swojej twarzy i otarła nią swoje łzy, tak jakby miała nadzieję, że one mogą go obudzić. Ale nie mogły. Nikt już nie mógł. On odszedł - niezrozumiany przez nikogo. Sam, absolutnie sam... Kobieta ścisnęła go mocno i przytuliła do swojej piersi. Z oddali dobiegł wielki krzyk i gwizdy, a niebo rozświetliło się od ogromnej ilości sztucznych ogni.
Jakaś kobieta zaczęła płakać. Ktoś inny zaczął krzyczeć. Ale nikt ich nie slyszał, bo przecież wszyscy żyli swoim własnym życiem, a świat wydawał się dla nich odległy w tym szczególnym momencie. Ulica obok była już cała zabarwiona na czerwono, a człowiek w kapeluszu leżał nieruchomo na schodach pod domem. Jego serce już nie biło. Jedynie kobieta, która stała nad nim i płakała i mężczyzna, który krzyczał, aby ktoś zadzwonił po karetkę - jedynie te dwie osoby zauważyły go - ale nie mogły mu już pomóc. Nikt ich nie słyszał, nikt nawet nie chciał ich usłyszeć. Zabarwiona od krwi deszczowa woda spływała powoli do studzienek. Kobieta schyliła się nad leżącym nieruchomo mężczyzną i chwyciła go za rękę. Ścisnęła ją mocno...tak jakby znała go od lat...jakby to był ktoś bliski... Mocno przycisnęła jego dłoń do swojej twarzy i otarła nią swoje łzy, tak jakby miała nadzieję, że one mogą go obudzić. Ale nie mogły. Nikt już nie mógł. On odszedł - niezrozumiany przez nikogo. Sam, absolutnie sam... Kobieta ścisnęła go mocno i przytuliła do swojej piersi. Z oddali dobiegł wielki krzyk i gwizdy, a niebo rozświetliło się od ogromnej ilości sztucznych ogni.
Wybiła północ.
Ale dla tych ludzi - spowitych w cieniu, w małej uliczce, skąpanych w spływającej krwi...
Dla nich nie miało to już znaczenia...
Żadnego...
--------
szczygliś
23 kwiecien 2004
Chcę więcej... Zdecydowanie więcej. - Iwona
OdpowiedzUsuńNie ma niestety więcej. Napisałem to kiedyś w godzinę, nudziło mi się, wpadłem na taki pomysł pod wpływem impulsu i tak po prostu wyszło ;) Co ciekawe, napisałem to w swoje urodziny, czekając na gości :)
UsuńPiszesz, malujesz, tworzysz, jeszcze jak mi powiesz że śpiewasz to się chyba obrażę że nie zamieściłeś swojej twórczości muzycznej. Dobre to, pisz dalej. ;)
OdpowiedzUsuń"jak mi powiesz że śpiewasz"...powiedzmy, że próby były dawno temu i nieprawda :)
UsuńTwoją twórczość kojarzył bym z kapelami pokroju Hunter, Rammstein, Sepultura itp. ale mogę się mylić. Ja nigdy nie próbowałem śpiewać, znam swój brak możliwości i talentu. Tyle że pisać lubię i to jedyna rzecz jaką tak naprawdę czuje.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa atmosfera. Aha - "zamiast "nadzieji" powinno być "nadziei".
OdpowiedzUsuńk6a73p3l98 d5c86k0z76 t4e27e6i87 f7g59h2g67 f8g51q3a78 l8z07s9z68
OdpowiedzUsuń