Tak się właśnie robi dobre trailery:
sobota, 21 grudnia 2013
sobota, 7 grudnia 2013
Alternatywne zakończenie Predatora2
Predator 2 to doskonały film. W niczym nie ustępuje części pierwszej, przynajmniej jak dla mnie. Co więcej - osobiście wolę drugą część, niż pierwszą. Mimo, iż "jedynka' jest idealna to mimo wszystko bardziej pasuje mi klimat "miastowy". Jest po prostu ostrzejszy. No dobra, a teraz koniec tego dobrego, bo mam zamiar zniszczyć komuś dzieciństwo.
Oto proszę Państwa alternatywne zakończenie Predatora 2.
I nie, to nie jest fake, tylko film oficjalny. Zaczyna się od 0:24, wcześniej same napisy:
I nie, to nie jest fake, tylko film oficjalny. Zaczyna się od 0:24, wcześniej same napisy:
Podziękowania za zniszczone dzieciństwo proszę zostawiać w komentarzach. :)
niedziela, 1 grudnia 2013
Paul Walker nie żyje
Wstaję dzisiaj, przeglądam wiadomości i widzę wiadomość, że... Walker nie żyje. Pierwsza moja myśl - coś chyba źle widzę i że to pewnie wina porannego kaca. Przecieram oczy i widzę to samo - myślę więc, że chyba komuś się daty pomyliły, bo dziś na pewno nie jest 1 kwietnia, tylko 1 grudnia. Przecieram znowu oczy, patrzę na datę - no jednak nie prima aprilis... Jeden z moich ulubionych aktorów zginął dziś w nocy. Miał raptem 40 lat. Według tego co udało mi się doczytać, jechał jako pasażer w aucie kolegi. Było to sportowe Porshe. Wypadli z drogi jadąc z ogromną prędkością i uderzyli w drzewo. Auto spłonęło, oboje zginęli na miejscu... Nie spodziewałem się dzisiaj takiej wiadomości, naprawdę. Walker był jednym z moich ulubionych aktorów, bardzo sympatycznym gościem, nie dało się go nie lubić. Większość zapewne kojarzy go jedynie z "Szybkich i wściekłych", ale tak naprawdę miał na swoim koncie o wiele ciekawsze filmy, niż ta blockbusterowa saga. Swoją drogą, czy to nie ironia losu? Ikona "Szybkich i Wściekłych" ginie nie inaczej jak właśnie w wypadku samochodowym... Szkoda, naprawdę mi szkoda.
Auto, którym jechał Walker dosłownie owinęło się wokół drzewa, nic praktycznie z niego nie pozostało. Po uderzeniu stanęło w płomieniach z tego co udało mi się przeczytać w zagranicznych mediach. Znalazłem też jedno zdjęcie z tego miejsca w momencie, gdy straż pożarna kończy już dogaszać samochód.
Przypomnę może dwa moje ulubione filmy z jego udziałem - i tak jak napisałem, nie będą to "Szybcy i wściekli", tylko bardzo pozytywny w odbiorze "Into the blue" i przegenialny "Running scared".
Rest in peace Paul Walker... :(
Auto, którym jechał Walker dosłownie owinęło się wokół drzewa, nic praktycznie z niego nie pozostało. Po uderzeniu stanęło w płomieniach z tego co udało mi się przeczytać w zagranicznych mediach. Znalazłem też jedno zdjęcie z tego miejsca w momencie, gdy straż pożarna kończy już dogaszać samochód.
Przypomnę może dwa moje ulubione filmy z jego udziałem - i tak jak napisałem, nie będą to "Szybcy i wściekli", tylko bardzo pozytywny w odbiorze "Into the blue" i przegenialny "Running scared".
Rest in peace Paul Walker... :(
Tutaj więcej informacji: http://www.nydailynews.com/entertainment/gossip/paul-walker-dies-crash-report-article-1.1533786
Zdjęcia z wypadku:
wtorek, 26 listopada 2013
ArtWorkShop Promo Video
Artworkshop - krótki film promocyjny.
Oglądać na luzie, z podkręconym dźwiękiem, w HD i z piwkiem w ręku :)
Oglądać na luzie, z podkręconym dźwiękiem, w HD i z piwkiem w ręku :)
poniedziałek, 11 listopada 2013
piątek, 8 listopada 2013
Kino science-fiction ostatnich miesięcy - podsumowanie
Jako, iż zbliża się końcówka roku, to postanowiłem napisać czym takim ciekawym uraczyło nas kino w ostatnim czasie, jeśli chodzi o tematykę science-fiction. Nie ukrywam, że to jeden z moich ulubionych gatunków filmowych, więc i napisanie tych kilku słówek będzie dla mnie przyjemnością. Bo jest o czym pisać. Ostatnie miesiące przyniosły niezły wysyp tego typu filmów - jedne gorsze, inne lepsze, ale nie zmienia to faktu, że trochę ich jednak było, a w najbliższym czasie czekają nas następne, jak np. przyszłoroczny "Robocop", czy mający dziś polską premierę drugi "Thor", choć tego drugiego pod s-f podczepić można jedynie na siłę. Wróćmy jednak do tego co było i miało już swoją premierę. Uwaga - artykuł może zawierać małą szczyptę spoilerów (ale bardzo małą), gdyż z góry zakładam, że każdy czytający oglądał wspominane tutaj filmy.
Na pierwszy ogień poleci trzeci i ostatni "Iron Man", który mimo, iż zakończył swoją "pojedynczą" przygodę z kinem, to pojawi się w nim ponownie za 2 lata za sprawą drugich, a potem trzecich "Avengersów". Zapewne też przy okazji pojawi się epizodycznie w którymś z pozostałych filmów dotyczących uniwersum, czyli w "Thorze", lub "Kapitanie Ameryka". Wracając jednak do filmu - czekałem na niego z niecierpliwością, a rewelacyjne trailery jedynie podgrzewały moje oczekiwania. I nie zawiodłem się, ale też i nie wzniosłem pod niebiosa, gdyż kilka rzeczy w tym filmie można było moim zdaniem rozwiązać inaczej. Szczerze mówiąc żadnym tam fanboyem komiksowego Iron Mana nigdy nie byłem, ale film (mówię o pierwszej części) wessał mnie od razu. Zasługa jednak w tym genialnego Downeya Jr., który chyba urodził się do tej roli i przeszedł sam siebie grając Tony'ego Starka. Swoją drogą ciekawy jestem jak potoczyły by się losy filmów z Iron Manem, gdyby Starka zagrał ktoś inny, mniej charyzmatyczny. Coś mi się wydaje, że mogłoby być blado.
Trzecia część przygód Starka to oczywiście "więcej akcji, więcej efektów i więcej wszystkiego", ale także i dość sensowne zakończenie przygody. Fajnie było zobaczyć Starka w sytuacji, gdy cała jego technologia sypie się w mgnieniu oka i zostaje pozostawiony sam na pastwę losu ze zbroją, która nagle staje się jedynie kupą bezużytecznego złomu. Film to był bardzo dobry, ubawiłem się na nim świetnie, ale niestety był to typowy blockbuster, ot taka zabawa bez trzymanki i to dla każdego, bez względu na to czy był fanem komiksowego Iron Mana, czy nie. Dobre kino, godne zakończenie trylogii i arcygenialny Robert Downey Jr., którego w roli Starka można oglądać w nieskończoność.
Jeśli pojawił się tutaj "Iron Man" to i Supermana pod science-fiction można na siłę podczepić, a więc teraz pokrótce o tegorocznym "Man of Steel", czyli od lat oczekiwanej reaktywacji spod pióra (kamery?) Zacka Snydera. Tak jak na "Iron Mana", tak i na Supermana czekałem z niecierpliwością i również się nie zawiodłem, choć tak jak w przypadku wcześniej wspomnianego filmu - nirwany nie uświadczyłem i gdzieś tam w duchu spodziewałem się czegoś minimalnie innego, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że po trailerach spodziewać można się było arcypoważnego filmu, który potraktuje Clarka Kenta przede wszystkim psychologicznie, a nie pod kątem jego nieziemskich możliwości. I owszem, Snyder skupił się na "człowieczeństwie" bohatera, ale to i tak nie było jeszcze do końca to, czego np. dokonał Nolan biorąc na tapetę Batmana. Zabawa jednak była przednia i choć w pewnych momentach wysoce nielogiczna, to jednak nowy Superman dał mi dużo frajdy podczas oglądania.
Co mnie bardzo w "Man of Steel" najbardziej zaskoczyło, to rola Russella Crowe'a. Facet, który zazwyczaj gra na automacie i którego bardzo rzadko spotkać można w roli kogoś, kto nie gra kolejnego Maximusa, tutaj zagrał nad wyraz ciekawie. Nie jest to może występ na miarę przegenialnego "L.A.Confidential", ale naprawdę dał tutaj radę i stworzył postać z charakterem, którą ogląda się na ekranie z niesamowitym zaangażowaniem. Podobnie dobrze spisała się Diane Lane, natomiast totalnie drażniąca okazała się Amy Adams, której ja osobiście po prostu oglądać nie mogę. Tak, czy inaczej nowy Superman to godne przelanie komiksu na ekran. Kawał dobrego kina, które choć arcydziełem nie jest, to daje dużo satysfakcji, szczególnie dla kogoś, kto na komiksach się wychował.
Skoro już mowa o cofaniu się w czasie do dzieciństwa, to pojawić się tutaj musi kolejny film, tym razem dotyczący właśnie czasu. "Looper", przetłumaczony u nas jako "Pętla czasu" okazał się dla mnie totalnym zaskoczeniem i bardzo ciekawie wyglądało moje zapoznanie się z tym filmem, gdyż za pierwszym razem uznałem go za film totalnie nieciekawy, a za drugim za film prawie że genialny. Skąd taka zmiana poglądów? Nie wiem. Być może nie zrozumiałem go za pierwszym razem, a być może nie podpasował mi dziwny klimat.
"Looper" był naprawdę ciekawym pomysłem na pokazanie problematyki podróży w czasie i próbą poradzenia sobie z paradoksami, które mogą z takich hipotetycznych podróży wynikać. Co ciekawe, wyszedł z tego obronną ręką, gdyż to chyba jeden z nielicznych filmów, który do tej tematyki podszedł bardzo poważnie. W "Looperze" nie ma świecącego DeLoreana, jest za to brudny i brutalny świat, a samo przeskoczenie w czasie to nie zabawa. Również sama technologia służąca do takich podróży jest zgoła odmienna, niż przyzwyczaiły do nas inne filmy. Historia niesamowita, niesamowicie oryginalny pomysł, który z początku może trochę odrzucić bardzo ciężkim klimatem, ale o to właśnie w tym filmie chodziło. Bezapelacyjnie jeden z najlepszych filmów traktujących o podróżach w czasie. Looper został również rewelacyjnie zagrany, świadczyć może choćby o tym fakt, że mieliśmy w nim Bruce'a Willisa, który nie grał Bruce'a Willisa. Również to czego dokonano z Josephem Gordonem Lewittem było mistrzowskie, wlicząjąc w to jego grę jak i charakteryzację. Doskonały film, który niewątpliwie obejrzę kiedyś ponownie.
Z podróży w czasie przeskakujemy teraz do przyszłości i tematu klonowania ludzi, czyli do "Obliviona" (w Polsce "Niepamięć"). Szczerze mówiąc, nie wiem do dziś, dlaczego ten film zebrał tak słabe recenzje, gdyż jak dla mnie, był on jednym z lepszych filmów o tego typu tematyce. Mieliśmy zatem tutaj pięknego jak zawsze Toma Cruise'a i świat przyszłości. Świat, który został w tym filmie pokazany wręcz fenomenalnie. "Oblivion" zauroczył mnie koncepcyjnie i wizualnie już od pierwszych kadrów, a twórcom udało się wręcz wyczarować na ekranie całkowicie inny świat, który wciąga, przeraża i fascynuje. "Oblivion" dla oka był prawdziwą ucztą - strona techniczna tego filmu mnie zwyczajnie wcisnęła w fotel.
Również historia przedstawiona w filmie wciągnęła mnie tak jak za dawnych czasów, gdy za dzieciaka oglądało się pierwsze, wypożyczone z wypożyczalni VHS tytuły z gatunku s-f. Druga połowa filmu jednak niestety poleciała już w trochę innym kierunku, co nie zmienia jednak faktu, że historia to doskonała i zaskakująca, ale to już chyba wie każdy kto oglądał i dotrwał do końca, przekonując się, że świat jest inny, niż nam się wydawało. Trochę to przerażająca wizja, ale jakże adekwatna, nawet do naszych obecnych czasów, bo czyż nie jesteśmy zniewoleni i oszukiwani na każdym kroku?
Oszukał za to system Matt Damon w najnowszym filmie Neilla Blomkampa, czyli w "Elysium".
Twórca rewelacyjnego "District 9" swoim najnowszym filmem nie przebił swojego poprzedniego dzieła, ale stworzył za to film niesamowicie wciągający i fascynujący od strony "technologicznej". I tak jak w przypadku Dystruktu pod przykrywką kosmitów poruszone zostały problemy społeczne i imigracyjne, tak i tutaj mieliśmy próbę zmierzenia się z problematyką społeczną, tym razem jednak nie z imigrantami, ale z problemem podziału na biednych i bogatych. Świat przedstawiony w filmie pokazał nam jak to może wyglądać w przyszłości i jak wygląda obecnie. Świat ten został na ekranie wykreowany wręcz perfekcyjnie, gdyż to co zobaczyłem w "Elysium" poraziło moje zmysły. Ten film jest brudny, ciężki i fenomenalnie zaprojektowany od strony "technologicznej".
To co zobaczyłem na ekranie, począwszy od koncepcji tytułowego Elysium (czym było Elysium wie ten, kto film obejrzał), poprzez "wspomagany pancerz" Matta Damona, a kończąc na gadżetach agenta Krugera sprawił, że poczułem się jak w swoim żywiole. To jak najbardziej moje ukochane "klimaty", a reżyser wydał mi się przeczytać w myślach. Film nie urzekł się naturalnie kilku błędów, a rola Jodie Foster trochę drażniła, za to reszta aktorów spisała się wyśmienicie, szczególnie świetnie wystylizowany ogolony na łyso Matt Damon z "przyspawanym" pancerzem oraz znany z "Dystrykta dziewiątego" - Sharlto Copley , który zagrał tutaj totalnie szaloną rolę agenta Krugera. Rewelacyjny film, który urzekł mnie bez reszty i sprawił, że uwierzyłem, że "harde" s-f jeszcze nie umarło.
Z orbity wracamy na Ziemię, zostawiamy problemy społeczne i lecimy w ROZMIAR. Nietrudno chyba się domyślić, że będzie o "Pacific Rim", który sprawił, że poczułem się znowu jak dzieciak, oglądający z kumplami pierwszego "Robot Joxa" na wypożyczonym VHS-ie. Twórca wspaniałego "Labiryntu Fauna" zmienił klimaty i poleciał w tematy ogromnych bojowych maszyn kroczących, potocznie zwanych mechami. Wyszło mu to rewelacyjnie, gdyż to co miałem okazję zobaczyć na ekranie sprawiło, że moja szczęka co i raz musiała być zbierana z kinowej podłogi. Del Toro stworzył na ekranie prawdziwą magię. Rozmiar i moc - tak genialnego przedstawienia tych dwóch atrybutów do tamtego czasu w kinie nie widziałem. "Pacific Rim" sprawił, że na nowo musiałem sobie zdefiniować czym są efekty specjalne.
Zdarzyło mi się to jeszcze raz w tym roku, za sprawą jeszcze innego filmu, ale o tym za chwilę. "Pacific Rim" to totalna jazda bez trzymanki przedstawiona w najbardziej widowiskowy sposób jaki tylko można sobie wyobrazić. Te mechy po prostu "żyły' na ekranie, realizm całości był tak duży, że ludzie po seansie w kinie przecierali oczy ze zdumienia. Do tego bardzo fajni aktorzy, których nie sposób było nie darzyć sympatią, przyjemna "lajtowa" historia, multum niesamowitej akcji i przepiękna muzyka, której sobie nawet ostatnio często słucham, gdyż zaopatrzyłem się w soundtrack. To wszystko sprawiło, że "Pacific Rim" stał się dla mnie jednym z najlepszych filmów tego roku i jednym z najbardziej spektakularnych widowisk jakie miałem okazję zobaczyć na dużym ekranie. Majstersztyk w każdym calu.
Wspomniałem przed chwilą, że definicję efektów specjalnych zmieniałem dwa razy - ten drugi raz był podczas seansu "Grawitacji". Film stosunkowo nowy, który zdążył już zebrać całą masę pochlebnych recenzji na wielu portalach poświęconych filmom. Ludzie, którzy odbyli seans z "Grawitacją" są zgodni co do jednego - oglądając ten film nie oglądasz Kosmosu, oglądając ten film JESTEŚ w Kosmosie. To co zrobiła ze mną "Grawitacja", nie sprawił żaden inny film, sprawił, że poczułem się jakbym tam był. I pomimo tego, iż fabularnie jest to film nie najwyższych lotów, to wizualnie poraża. Poraża i przeraża, od strony technicznej jest to niewątpliwie kamień filmowy w kinie. Oglądając go, naszła mnie myśl, że skoro coś tak rewolucyjnego powstało teraz, to czym uraczy nas kino w najlepszych latach, gdy technologia pójdzie jeszcze bardziej do przodu.
Jak widać, dużo tego dobrego było w ostatnim czasie, a twórcy nie próżnowali. Nie ukrywam, że mnie to cieszy, gdyż jak napisałem na początku jestem ogromnym fanem tego gatunku i każdy produkt z branży s-f sprawia, że uśmiecha mi się morda. A jeśli są to filmy takie jak tutaj wspomniane to morda cieszy się już maksymalnie szeroko. Miejmy nadzieję, że filmowcy nie spoczną na laurach i wciąż będą powstawać filmy warte uwagi, czego i sobie i wszystkim życzę. A co ciekawego czeka nas w tej materii w najbliższym czasie? Za rok o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem, to będziemy mieć nowego "Robocopa", który jednak jak dla mnie jest zupełnie niepotrzebny i napewno oryginałowi Verhovena nawet nie dorośnie do pięt. Niejaki "Prototype" też za rok będzie mieć premierę, a sądząc po trailerach, pomysł jest dość ciekawy. No cóż, poczekamy, zobaczymy. A tymczasem polecam wybrać się na "Grawitację" w 3D o ile ktoś jeszcze nie był, bo w 2D na domowym kinie już później tego efektu nie przeżyjecie.
wtorek, 5 listopada 2013
Star Trek i Star Trek-Into Darkness
Z góry zaznaczam, iż tekst na pewno nie będzie obiektywny, a to z jednego prostego powodu - od dziecka kocham Star Treka. Tym samym, nie mógłbym napisać niczego złego o filmie, w którym pojawia się znajomy stąd i z owąd USS Enterprise. Tak to już jest z uniwersum Star Treka, że albo się to kocha, albo się tego nienawidzi - ja na szczęście należę do tej pierwszej grupy. Star Trek to moja młodość i wspomnienia o starych, dobrych, beztroskich czasach. Nigdy nie zapomnę tego jak po szkole wracało się do domu, żeby usiąść przed telewizorem i obejrzeć kolejny odcinek przygód załogi Enterprise. I choć wolałem serie z przygodami kapitana Pickarda, a nie kapitana Kirka, to i tak na pierwsze doniesienia o nowym Star Treku uśmiechnęła mi się morda.
Pamiętam, że nie mogłem doczekać się premiery i śledziłem wszystko co było związane z tym filmem. A dlaczego piszę o tym dopiero teraz, skoro oba filmy premierę miały już kawałek czasu temu? Ano dlatego, że sobie je ostatnio odświeżyłem i podczas oglądania miałem znowu taką samą frajdę jak wtedy, gdy za pierwszym razem obejrzałem je w kinie.
Więc co jest takiego fajnego w tych obu filmach? Jak dla mnie - wszystko. Począwszy od uniwersum jakie jest w nich przedstawione, poprzez przepiękną oprawę, a kończąc na świetnie nakreślonych bohaterach, których się po prostu uwielbia i nie sposób im nie kibicować. No i USS Enterprise - kultowa maszyna, której dzięki Bogu J.J. Abrams nie zmienił ani trochę od czasów serialu. Czym by jednak był statek bez swojej załogi? I tutaj też chwała Abramsowi, że nie zdecydował się na pokazanie jakiś zupełnie innych bohaterów, a za to postanowił pokazać nam "początki" starej, poczciwej ekipy dowodzonej przez kapitana Jamesa Kirka. Strzał w dziesiątkę! Zobaczyć Kirka, Spocka i całą resztę w czasach, gdy jeszcze byli młodzi? O tak.
I tak też rozpoczyna się pierwszy nowy Star Trek. Poznajemy (przyszłego) kapitana Kirka możnaby powiedzieć, że od kołyski, gdyż jesteśmy świadkami jego narodzin. Narodzin nie takich dość łatwych, gdyż mających miejsce w dość niesprzyjających warunkach, podczas których to w dodatku śmierć ponosi jego ojciec. Następnie jesteśmy świadkami jego dorastania i dowiadujemy się, jaki to za młodu był z niego wariat i łobuziak. Poznajemy też młodego Spocka i mamy okazję przekonać się na własne oczy jak wyglądało jego dzieciństwo na planecie Volcan. Epizody te, choć krótkie, to jednak w przemyślany sposób pokazują nam, co tak naprawdę ukształtuje naszych przyszłych bohaterów i sprawi, że staną się tacy, a nie inni.
To co jest genialne, to relacja pomiędzy Kirkiem i Spockiem. Dwaj wrogowie z początku, dwóch rywalizujących ze sobą osobników, a jednak szanujących się nawzajem stanie się w przyszłości przyjaciółmi, gdzie jeden za drugiego będzie skłonny oddać swoje własne życie. Również rodzące się relacje pomiędzy całą resztą przyszłej załogi USS Enterprise są przedstawione wyśmienicie. I co najlepsze, często dość humorystycznie, co ogląda się naprawdę przednio. Na uwagę zasługuje szczegółnie przyszły pierwszy oficer medyczny, czyli dr McCoy, którego "opiekuńczość" momentami wywołuje wręcz pozytywny uśmiech na twarzy. Postacie są super, bohaterowie z krwi i kości, a każdy z nich z własnym charakterem i swoją (czasem większą, a czasem mniejszą) rolą do spełnienia. Duża w tym zasługa aktorów, którzy zostali dobrani wręcz idealnie. I choć nic nie zastąpi ekipy z serialu, to "młodzi" już od pierwszego kadru kradną ekran i wzbudzają w widzu swoją sympatię.
Warstwa wizualna tego wszystkiego jest natomiast na bardzo wysokim poziomie, jest taka jaka powinna być, a efekty nie męczą wzroku. Jedynym mankamentem może być dla niektórych tak uwielbiony przez Abramsa "efekt flary", ale to akurat do Star Treka pasuje i dodaje fajnego, ciepłego klimatu do całości. Od strony technicznej jest świetnie, a nowy Enterprise błyszczy i wciąż robi kolosalne wrażenie, jak za dawnych czasów. Wszystko jest na swoim miejscu, takie jak być powinno. Na uwagę zasługuje również kolorystyka (szczególnie w Into Darkness), piszę tutaj szczególnie o samym początku filmu, gdzie przedstawiona planeta wręcz poraża swoimi kolorami. Jedyne do czego można by się przyczepić to futurystyczne miasta - pomimo, iż piękne wizualnie, to jednak czegoś tam brakuje. No, ale to tylko mało istotny szczegół, który absolutnie nie wpływa na całą resztę.
A warstwa fabularna? Tutaj cudów nie ma. Zresztą nie spodziewałem się tutaj żadnego arcygenialnego scenariusza. Historia jest taka jaka być powinna. Zarówno w "Star Treku" jak i w "Start Trek: Into Darkness" nie uświadczymy żadnego wybitnego skryptu, ale nie o to w tym chodzi. Jest tak jak być powinno - lekko, przyjemnie i sympatycznie, a momentami epicko, jak to u Abramsa bywa. Szczerzę mówiąc dziwią mnie słabe opinie o tych filmach i zarzucanie im tego, że nic wielce ambitnego swoimi historiami nie wnoszą, bo przecież właśnie takie miały one być. To miała być przygoda i ponowne spotkanie z załogą kosmicznego statku. I udało się to wyśmienicie, gdyż oba nowe Star Treki to przede wszystkim świetna, nieskrępowana niczym zabawa i powrót wspomnieniami do dawnych czasów. Polecam każdemu, kto jeszcze nie oglądał nowych Star Treków, nawet tym, którzy nigdy ze Star Trekiem i jego światem nigdy do tej pory styczności nie mieli. Ubawicie się na tych filmach nieziemsko, dosłownie i w przenośni.
Evil Dead (2013), czyli jak spieprzyć klasyka
Trailer nowego remake'a kultowego już "Martwego Zła" był nawet obiecujący. Był demonicznie mroczny, krzykliwy i ociekający krwią, jak na slasher przystało. Niestety, jak to zazwyczaj bywa, na trailerze skończyło się wszystko to co dobre, bo cały film to jakieś jedno wielkie nieporozumienie. Po pierwsze - bezczelnie do bólu skopiowane pomysły z oryginalnego "Evil Dead". Po drugie - skopiowane bardzo nieudolnie. Po trzecie - ile można? Banda idiotów (obowiązkowo chłopaki i dziewczyny w wieku +/- 20) w środku lasu, w śmierdzącej chatce, w której pod podłogą czai się ZŁO i tylko czeka, żeby ich wszystkich pomordować, najlepiej w jakiś super-wymyślny, krwawy sposób. Zeszłoroczny "Dom w głębi lasu" był genialny - był jak powiew świeżości, a twórcy pokazali, że nawet z oklepanego scenariusza można stworzyć całkiem przyzwoite filmidło z gamą bardzo ciekawych postaci. Ale to był wyjątek. Tutaj tego nie ma.
Wracając jednak jeszcze na chwilę do poprzednich "Evil Dead" - oryginał z dawnych lat był świetny. Jego kontynuacje zresztą również. Nie starał się być czymś więcej niż był, ba - ten film śmiał się sam z siebie i wcale nie starał się oszukać widza, że jest czymś więcej niż tylko kinem klasy B. Było zabawnie. Bardziej zabawnie, niż strasznie i o to w tamtych filmach chodziło. W tej nowej wersji mamy natomiast próbę uczynienia z "Martwego Zła" filmu jak najbardziej na serio, co oczywiście nie mogło się udać i wyszło zwyczajnie żałośnie. Może po prostu już z tego wyrosłem, ale oglądanie taplania się we krwi, odcinania sobie rąk piłką do mięsa i wbijania gwoździ w głowę już mnie jakoś nie kręci. A mamy tutaj tego multum, totalna bezsensowna rzeź, w dodatku dość obrzydliwa, nawet jak dla mnie.
Oglądałem ten film podczas kolacji i szczerze mówiąc bywały takie momenty, że patrzyłem w ekran zniesmaczony, mimo iż żołądek mam mocny. Pewne sceny są po prostu bez sensu, zrobione bez żadnego pomysłu, a nastawione jedynie na to, żeby była krew, rzygi i latające flaki. Apropos flaków, ten film jest po prostu nudny jak przysłowiowe flaki z olejem, nie wciąga ani trochę, a bohaterowie są tak nijacy, jak tylko można to sobie wyobrazić.
O jakiejkolwiek sympatii do nich nie ma nawet mowy - szczerze mówiąc przez cały film osobiście zwisało mi to kto kogo w jaki sposób ukatrupi i jak to się skończy. Czekałem tylko, aż w końcu pozabijają się nawzajem i oszczędzą mi dalszego oglądania tego marnego widowiska. Był moment, że pomyślałem sobie - nie może być tak źle, że może chociaż na zakończenie twórcy zaserwują coś ciekawego i książkowy demon okaże się czymś ciekawym. Tymczasem z podziemi wylazło coś co przypominało amerykańską wersję dziewczynki z "Ringu".
Głupota, beznadzieja i hektolitry bezsensownie wylewanej krwi - to wszystko czym ten film jest. Nie polecam nikomu, a już na pewno nie podczas jedzenia kolacji.
Moja ocena: 2/10. Byłoby 1/10, ale dam te 2 punkty za scenę pozbawienia jednej z bohaterek obu rąk, co było nawet trochę komiczne, zważywszy, że jedną z nich odcięła sobie sama :)
sobota, 2 listopada 2013
Grawitacja, czyli wycieczka w Kosmos
Kosmos to pustka, ciemność i niesprzyjające warunki. O tym wie każdy, kto choć trochę się tym interesuje. Ja też o tym wiem, jednak dopiero po obejrzeniu tego filmu jestem sobie w stanie wyobrazić jak ekstremalnie niebezpieczne jest dla człowieka przebywanie w otwartej przestrzeni kosmicznej, tam gdzie nie chroni go już płaszcz naszej niedocenianej ziemskiej atmosfery. Niedocenianej, bo przecież dla nas oczywistej. Urodziliśmy się na Ziemi, żyjemy na Ziemi i czujemy się bezpiecznie, gdyż nasza planeta sama nas chroni. Chroni przed kosmicznym syfem, chroni przed promieniowaniem i przed kosmiczną pustką. Można sobie jednak czasami polecieć w wyobraźnię i zastanowić się jak to jest być "na górze", gdy jesteśmy absolutnie sami w miejscu, w którym cytując klasyka "nikt nie usłyszy naszego krzyku". Seans z "Grawitacją" sprawił, że poczułem się malutki i bezbronny. Całkowicie bezbronny wobec Absolutu. To co jedynie sobie do tej pory wyobrażałem i widziałem na zdjęciach przeżyłem właśnie "na własnej skórze". Bo o tym właśnie jest "Gravity" - to najprawdziwsza i jak najbardziej realna wycieczka w Kosmos, w przestrzeń tak nieprzyjazną jak tylko można sobie to wyobrazić.
Z góry zaznaczam, że piszę tutaj o wersji 3D tegoż filmu, gdyż nie wyobrażam sobie, że można by go było obejrzeć w 2D. Bo właśnie o poczucie "bycia tam" w całym tym filmie chodzi. Szczerze mówiąc, nie jestem zwolennikiem kręcenia filmów w tej technologii, gdyż zdecydowanie wolę zwykłe, klasyczne 2D, jednak "Grawitacja" aż prosiła się o 3D i efekt ten udał się twórcom bardziej niż wyśmienicie. Przesadą nie będzie, jeśli napiszę, iż takiej przygody w kinie jeszcze nie przeżyłem. Klękajcie "Avatary", klękajcie "Pacific Rimy", bo oto powstał film, który zjada was na śniadanie i sprawia, że odbiorca opuszcza na półtorej godziny kinowy fotel i ubiera kosmiczny skafander. Strona techniczna filmu miażdzy, zjada i wypluwa, do tego stopnia, że po seansie miałem wrażenie, że z moim błędnikiem jest coś nie tak, tak jakbym naprawdę spędził te kilkadziesiąt minut przebywając w stanie braku tytułowej grawitacji. Coś niesamowitego.
Film opowiada o astronautce, granej przez śliczną jak zawsze Sandrę Bullock - astronautce, którą spotyka w Kosmosie tyle niesympatycznych przygód, że historia Ellen Ripley wydaje się przy nich bajką dla dzieci. Sandra przebywając w przestrzeni na skutek biegu wydarzeń przedstawionych w filmie przeżywa istny horror, horror, którego nie można chyba porównać z niczym innym. Bo jak musi czuć się osamotniony, przybywający w przestrzeni kosmicznej, w pustce, niezmierzonej otchłani i zdany sam na siebie astronauta w momencie, gdy cała jego "ziemska" technologia nagle rozsypuje się jak domek z kart i pozostawia go na pastwę losu z plakietką "radż sobie sam. Ty kontra cały Kosmos."? Niewątpliwie nie jest to zbyt przyjemne uczucie, a oglądając "Grawitację" mamy okazję poczuć to uczucie na własnej skórze.
Grawitacja jest tak genialnie nakręcona, że oglądając ją, nie oglądamy filmu, lecz czujemy się tak jakbyśmy w tym filmie byli! Duża w tym zasługa wspomnianego wcześniej 3D, które w tym filmie zostało wykorzystane na niespotykanym jak dla mnie dotąd poziomie, a także samej kompozycji ujęć, które wręcz porażają. Porażają i...przerażają. Pomimo całego tego piękna i widoku naszej matczynej planety z poziomu orbity, widok ten w tym filmie bardziej przeraża, niż zachwyca, a przestrzeń kosmiczna wydaję się wyciągać pazura i krzyczeć "to nie jest miejsce dla was, wracajcie na Ziemię, albo zginiecie, szybciej niż się obejrzycie". Kosmos w tym filmie zabija szybciej, niż się to może wydawać. Kosmos jest zimny, bezuczuciowy, bezwzględny i ekstremalnie niebezpieczny. A my nie mamy najmniejszych szans w starciu z Nim.
Scenariuszowo nie jest to może żadne ambitne kino, bo tak naprawdę nie o to chodziło w "Grawitacji" - chodziło o efekt wizualny i efekt ten udał się w 100%, a nawet z nawiązką. Jeżeli tylko macie możliwość wybrania się na "Grawitację" w 3D, w dodatku na wielkim ekranie pokroju IMAX-a, to nie zastanawiajcie się ani przez moment, gdyż taka przygoda może się już Wam w życiu nie trafić. Grawitacja to coś co przeżywa się wszystkimi swoimi zmysłami, coś o czymś nie da się zapomnieć, coś jak prawdziwa wycieczka w otchłań, po której przychodzi powrót do bezpiecznego, ciepłego domu i refleksja nad swoim obecnym, bezpiecznym, tak niedocenianym położeniem.
I naprawdę - jeżeli to wszystko wygląda w rzeczywistości tak jak to zostało tutaj pokazane (a raczej tak jest), to naprawdę chylę czoła przed odważnymi, którzy zdecydowali się wycieczkę na orbitę. Trzeba mieć naprawdę jaja ze stali, żeby tego dokonać.
Moja ocena:
(w kategorii: film jako film) 8/10
(w kategorii: od strony technicznej) 11/10
"Gravity", 2013
Dramat/Sci-Fi
reż. Alfonso Cuarón
piątek, 1 listopada 2013
Wielki Gatsby, wielkie kino
Długo przymierzałem się do obejrzenia tego filmu.
Szczerze mówiąc odrzucały mnie jego opisy, gdyż według tego co o nim czytałem wydawał mi się dziwny i odrealniony. Ostatnio jednak postanowiłem sobie, że "Gatsby'ego" jednak obejrzę i sam wyrobię sobie o nim zdanie.
O czym jest "Gatsby"? W skrócie rzecz ujmując jest to film o miłości, ale zupełnie inny niż wszystkie tego typu filmy nakręcone do tej pory. Jest to także przede wszystkim dość smutny dramat, a nie żadna tam ckliwa historyjka. Osią napędową tego filmu jest dość dramatyczne uczucie jakie tytułowy bohater żywi do pewnej panny mieszkającej nieopodal jego "posiadłości". Z pozoru może się wydawać, że to historia głupia, naiwna i oklepana już przez tysiące innych filmów, ale nic bardziej mylnego. Gatsby to zupełnie coś innego, coś nowego, coś czego w kinie jeszcze nie widziałem.
Przede wszystkim forma - film jest wręcz oszałamiający od strony wizualnej i jest niesamowitą ucztą dla oka. Dążenie Gatsbyego do odzyskania swojej dawnej miłości pozwoliło na pokazanie wszystkich tych oszałamiających cudów jakich podjął się główny bohater, byle by tylko znowu zbliżyć się do swojej wybranki. Film poraża zmysły, zarówno te wzrokowe jak i te słuchowe, a czasami ciężko zauważyć granicę gdzie kończą się realne ujęcia, a zaczynają efekty specjalne. Ten film to idealny przykład jak powinno korzystać się z efektów specjalnych i jak za ich pomocą stworzyć na ekranie prawdziwą magię.
Gatsy jako film jest intrygujący. Dużo wody w Wiśle musi upłynąć zanim dowiemy się o co tak naprawdę w tym filmie chodzi i kim jest tytułowy Gatsby. Zabieg to genialny, gdyż wprowadza do filmu coś w rodzaju aury tajemniczości, co jednocześnie wciąga widza w ekran i nie pozwala się oderwać, dopóki widz nie uzyska odpowiedzi, o co tutaj tak naprawdę chodzi i kim są główni bohaterowie tego dramatu.
A bohaterowie ci są genialnie wręcz rozpisani na kartkach scenariusza. Każda postać, nawet drugo- czy trzecio-planowa jest w tym filmie bardzo wyraźnie nakreślona i ma mniejszy, lub większy wpływ na przebieg fabuły filmu. Nie ma w tym filmie postaci niepotrzebnych - tutaj każdy na swój sposób wpływa swoim zachowaniem na dalszy przebieg historii. Jest to cudowne, gdyż rzadko zdarza się w filmie, aby wszystkie postacie były tak doskonale nakreślone. Co jest również ciekawe - nie ma w tym filmie postaci typowo dobrych, lub typowo złych. Każdy tutaj ma swoje "grzeszki" na sumieniu i swoje motywy, które sprawiają, że postępuje tak, a nie inaczej.
Mówiąc o bohaterach, grzeszkiem z mojej strony byłoby niewymienienie ich z nazwiska.
Tytułowego Jay'a Gatsby'ego zagrał iście koncertowo Leonardo DiCaprio. Nie będzie przesadą jeśli napiszę, że jest to jedna z najlepszych ról w jego dorobku aktorskim. DiCaprio stworzył postać dramatyczną, tajemniczą i intrygującą, a zarazem bardzo ludzką i sympatyczną. To samo powiedzieć można o Carey Mulligan, która wcale w tym filmie nie ustępuje Leonardowi jeśli chodzi o poziom aktorstwa. Wielkie brawa należą się również dla pana "Spidermana", czyli dla Toby'ego Maguire'a, który zagrał chyba tutaj rolę swojego życia i pokazał, że jednak aktorem jest dobrym. Również i drugoplanowi aktorzy dali radę i pokazali na co ich stać, szczególnie Jason Clarke, którego kojarzycie zapewne z roli agenta w "Zero Dark Thirty" - jego rola i postać jest tutaj niezwykle ważna, ale o tym nie napiszę, gdyż nie chcę spojlerować.
Puentując - z czystym sumieniem polecam każdemu obejrzenie tego filmu.
Mimo tego, iż trwa on ponad 2 godziny, nie nudzi się ani przez chwilę, a historia jaka jest w nim przedstawiona wciąga bez reszty i nie pozwala oderwać się od ekranu. Jeśli miałbym napisać o "magii kina", to Gatsby jest właśnie taką magią.
Moja ocena: 9/10
"The
Great Gatsby", 2013
Dramat
reż. Baz Luhrmann
sobota, 12 października 2013
piątek, 4 października 2013
Spotkania z Szatanem
Był rok 2005, czyli 8 lat temu, gdy postanowiliśmy pobawić się w przywołanie Szatana. Tak. Nie żadnego Einsteina, Piłsudskiego tylko samego Szatana. W sumie pomysł na to wyszedł dość spontanicznie, podczas głupiego wróżenia sobie z kart, co moja (wtedy) dziewczyna uwielbiała i bawiła się "we wróżenie" praktycznie każdemu. W sumie mnie to nawet fascynowało, lubiłem jak mi wróżyła, ciekawiło mnie to. To była jak najbardziej normalna dziewczyna, bardzo piękna, wtedy studentka (co ciekawe - teologii na UKSW). Taroty, runy i te sprawy to jednak było to co ją fascynowało, a potem zafascynowało siłą rzeczy także mnie, choć ja to traktowałem bardziej jako zabawę, niż coś poważnego. Ona natomiast traktowała to jak najbardziej poważnie. Miała nawet taki specjalny zeszyt, w którym miała pospisywane różne "układy kart" itp. sprawy. Kupowała różne "Wróżki", "Nieznane światy" i tego typu gazety. Mam nawet do dziś cały plik tych gazetek, bo kiedyś z ciekawości pożyczyłem i do dziś jej nie oddałem. Leżą sobie obok mnie w reklamówce. Ale wracając do tamtego nieszczęsnego dnia - byliśmy wtedy we trójkę: ja, moja dziewczyna i mój kolega, który wpadł akurat w odwiedziny.
Kolega przyniósł piwko, więc napiliśmy się piwka, pogadaliśmy i postanowiliśmy, że pogramy sobie w karty. W takie zwykłe - w tle grała muzyczka, a my graliśmy chyba w jakiegoś tysiąca, czy innego durnia, już nie pamiętam dokładnie. Było fajnie, dobrze się bawiliśmy. Po jakimś czasie któreś z nas wpadło na pomysł, żeby sobie z tych kart powróżyć. No i tak się stało. Moja dziewczyna wróżyła mi, sobie i mojemu kumplowi. Dobrze się bawiliśmy, było przy tym dużo śmiechu. W pewnym momencie wpadłem na szalony pomysł, żeby przywoływać duchy. Talia kart była talią z Władcy Pierścieni, na każdej karcie była postać z filmu. Potasowałem karty i zaśmiałem się, że jeśli wyciągnę Aragorna to obok pojawi się sam Szatan. Tasowałem więc te karty i w końcu wyciągnąłem na ślepo jedną kartę. Jak się okazało, był to właśnie Król Pik (pamiętam do dziś, nawet mam te karty do dziś w szufladzie), który na obrazku miał nikogo innego, jak właśnie Viggo Mortensena z mieczem, czyli filmowego Aragorna. Wszyscy zbaranieliśmy, było lekkie zdziwienie. I tak sobie trwaliśmy w konsternacji, aż w końcu zaczęliśmy się z tego śmiać. Żartowaliśmy sobie, obracając się w bok i żartując w stylu "siema Szatanie, pewnie siedzisz obok, miło cię poznać" i tego typu rzeczy. Podawaliśmy ręce niewidzialnej postaci, żartując sobie z tego. Tak dla jaj. Po pewnym czasie kumpel musiał już iść, bo spieszył się na autobus, więc zostaliśmy z dziewczyną sami. Co się później działo, to historia na niezłego pornosa. Mieliśmy dosłownie seks stulecia. Była w nas taka dzika energia jak chyba nigdy dotąd. Zaszaleliśmy naprawdę na maksa. W pewnych momentach miałem wrażenie, że wręcz latamy w powietrzu. To było coś, czego ani nigdy wcześniej, ani później już nie przeżyłem.
Moja dziewczyna miała wtedy niesamowicie dziwne oczy, tak jakby nie były one jej. Były totalnie czarne. Widziałem u niej wiele razy poszerzone źrenice, ale nigdy tak jak wtedy. Tak jak jakby to nie były jej oczy, zupełnie tak jakby były czyimiś innymi oczami. To było dziwne, ale jakże fascynujące wtedy. Co ciekawe, w pewnym momencie ona zaczęła patrzeć głęboko w moje oczy i powiedziała "Jezu, Marcin, ale masz niesamowite oczy, WOW". Coś w tym stylu. Byliśmy wtedy jak dwa dzikusy, naprawdę, coś niesamowitego. W pewnej chwili powiedziała do mnie: "Myślisz, że ON teraz patrzy?". Na co ja odpowiedziałem, odwracając się w bok i jakby mówiąc do niewidzialnej postaci "Patrz, podoba ci się? To patrz!" I zacząłem się śmiać, oboje zaczęliśmy i zaczęliśmy się piepr...ć jeszcze mocniej. To był totalny szał.
Po wszystkim, trochę ochłonęliśmy i oboje stwierdziliśmy, że to było coś niesamowitego, tak jakbyśmy to nie byli my. Posiedzieliśmy, zapaliliśmy papierosa i długo rozmawialiśmy komentując to co było przed chwilą. Może to dziwne, nie wiem jak to opisać, ale naprawdę mieliśmy wrażenie tak jakbyśmy przed chwilą byli zupełnie kimś innym, nie poznawaliśmy siebie nawzajem. Dziwne uczucie, bo było super, ale z drugiej strony coś jednak nie grało. Przez chwilę nawet przeszły mnie ciarki i spojrzałem na dziewczynę, chcąc powiedzieć, czy my aby nie....i tu ona przerwała mi i też spojrzała na mnie przestraszona i powiedziała "czy też to myślisz?". Tak jakbyśmy oboje poczuli, że wywołaliśmy coś dziwnego. Potem się trochę uspokoiliśmy, zrobiłem jakąś kolację, zjedliśmy, obejrzeliśmy jakiś film i przyszedł czas, żeby odprowadzić dziewczynę do domu.
Mieszkała kawałek ode mnie, jakieś 2-3 km piechotą przez centrum miasta. Poszliśmy więc.
Droga w tamtą stronę (do jej domu) była normalna, tak jak codzień, pomijając fakt, że dziwnym trafem nie spotkaliśmy ani jednej żywej duszy po drodze, a obok szkoły którą mijaliśmy zatrzymaliśmy się na papierosa...i zatrzymał się czas. Jak dokładnie? Ano tak: zatrzymaliśmy się na chwilę, przytuliliśmy i powiedziałem wtedy do niej, czy nie zauważyła, że jest tak cicho, żadnego wiatru, żadnych ludzi... Odpowiedziała, że zauważyła. Ja na to zaśmiałem się, że chyba czas się właśnie dla nas zatrzymał. I nagle spojrzeliśmy się oboje w kierunku szkoły, a właściwie schodów przy niej. Stał na niej czarny kot. Kot jak kot, ale ten był w bezruchu. My patrzyliśmy na niego, on na nas i nawet nie drgnął, jakby zamrożony w miejscu. To trwało około minuty. W ciągu tej minuty, może to śmieszne, ale naprawdę pomyślałem, że czas się zatrzymał. Ten kot był jak posąg. Patrzyliśmy na siebie zdziwieni, raz na siebie, raz na kota i jak sparaliżowani nie mówiliśmy nic. Po jakiejś minucie kot jednak "ożył" i zniknął nam ze wzroku. Uznaliśmy, że niezła schiza i poszliśmy dalej, choć wciąż rozmawiając o tej dziwnej sytuacji. W sumie chyba wtedy ja wierzyłem bardziej w to wszystko, niż moja dziewczyna.
No i tak doszliśmy do jej domu, pożegnaliśmy się, przytuliliśmy, pocałowaliśmy i tak dalej. Drzwi się zamknęły, a mnie czekała droga powrotna. I tu dopiero zaczęła się magia. Ponownie - ani jednej żywej duszy po drodze i wielka cisza dookoła, co było wręcz niewyobrażalne o tej porze w centrum miasta. Ale nie to było najciekawsze. Najciekawsze było to, że dostałem jakiejś dziwnej energii i czułem się jakbym kroczył "nad miastem". Miałem wrażenie, że mam 10 metrów wysokości i kroczę miastem, którym rządzę. Miałem wrażenie, że widzę siebie "z góry" i że mam niesamowitą MOC. To było cholernie dziwne, ale podobało mi się, czułem się jak władca tego świata. Czułem się jak Bóg. Doszedłem do domu i będą już w domu poszedłem do łazienki. Nie zapalałem światła, bo wszedłem jedynie się opłukać i co mnie zaskoczyło, widziałem w ciemnościach tak jakby to był dzień. Spojrzałem w lustro nad umywalką i o mało nie odskoczyłem, gdy zobaczyłem swoje oczy. Czarne jak węgiel. Zero białka - miałem totalnie czarne oczy. Zapaliłem światło, i spojrzałem jeszcze raz. To samo. Byłem przerażony.
Następnego dnia dorwała mnie gorączka, pochorowałem się. Moja dziewczyna też. Co ciekawe starałem się dodzwonić do kolegi, który grał wtedy z nami w karty i nie dało rady. Po jakimś tygodniu, czy dwóch kolega się odezwał i powiedział, że dostał jakiejś dziwnej wysypki i leżał prawie martwy przez ten czas w łóżku. Spotkaliśmy się po jakimś miesiącu we trójkę i stwierdziliśmy, że coś dziwnego się wydarzyło. Kolega niezbyt w to wierzył, ale widać było po nim, że i jego coś w tym wszystkim intryguje, choć się do tego nie przyznawał. Kilka dni później wydarzyło się znowu coś dziwnego. Siedzieliśmy z dziewczyną w parku. Piliśmy jakieś tanie wino. Było fajnie, spokojnie, romantycznie, rozmawialiśmy sobie, aż tu nagle ona odskoczyła i zaczęła do mnie krzyczeć, żebym wstał. Była przerażona. Ja w ogóle nie wiedziałem o co jej chodzi. Po tym jak się uspokoiła powiedziała mi, że widziała jak wchodzą na mnie z ziemi jakieś "larwy" jak to nazwała. Podobno na mnie wpełzały i wchodziły mi w ciało. Ja niczego takiego nie widziałem. Ona natomiast wzięła mnie za rękę z natychmiastowym "chodźmy stąd". Była śmiertelnie przerażona, potem płakała i nie chciała puścić mnie samego do domu. Skończyło się na tym, że nocowałem u niej w kuchni na podłodze (miała bardzo konserwatywną matkę - nie ma ślubu, nie ma spania razem pod jej dachem).
Następnego dnia spaliła wszystkie te swoje taroty, runy i zeszyty. Była przerażona. Kilka dni później ktoś z jej znajomych rzucił hasłem, żeby wziąć do ręki Biblię, szpilkę i otworzyć na losowej stronie, że niby w ten sposób pogadamy z tym co się do nas przyplątało. Tak też zrobiliśmy, choć ja to raczej traktowałem z dystansem. To było u mnie w kuchni. Otworzyliśmy książkę, położyliśmy szpilkę. Szpilka wskazała na tekst - coś w stylu "a teraz wyjdę, będę błądził i szukał innych". Jakoś tak to brzmiało, nie pamiętam dokładnie. Po sekundzie, na naszych oczach pękł garnek stojący na szafce. Niedługo potem rozchorowała się poważnie moja siostra, również tak samo siostra mojej dziewczyny. Dość poważne choroby, które ciągną się do dziś. Zaczęły się problemy w pracy, w rodzinie, a z ową dziewczyną w końcu się rozstaliśmy, mimo iż byliśmy już narzeczeni i mieliśmy brać ślub...
Smutna historia i niestety prawdziwa.
Btw, znalazłem właśnie tą kartę, to był jednak frefl, a nie pik.
Barrdzo proszę, oto karta, która przywołała samego Szatana 8 lat temu.
niedziela, 1 września 2013
JCVD
Długo się zabierałem za ten film, właściwie to kilka lat. I w końcu go obejrzałem. Myślałem sobie - ehh, pewnie nudna autobiografia Van Damme'a. I owszem, jest to autobiografia, ale nie taka jak się spodziewałem. Urzekł mnie ten film, urzekł i wciągnął bez reszty.
Cóż, każdy wie, że Van Damme się stoczył. Mój idol kina "kopanego" z młodzieńczych VHS-owych lat rozmienił się na drobne. Klasyki takie jak "Krwawy sport", "Kickboxer", czy "Double team" jednak na zawsze pozostaną w mojej pamięci i JCVD zawsze będzie miał u mnie miejsce na piedestale.
Ostatnio Van Damme'a z dna wyciągnął Stallone za sprawą "Expendables 2". A jeszcze wcześniej wyciągnął się sam za sprawą właśnie "JCVD" - genialnego filmu, który dla mnie osobiście był absolutnym zaskoczeniem. Absolutnie pozytywnym zaskoczeniem muszę przyznać. Van Damme tutaj pokazał kim tak naprawdę jest. I tyle na ten temat. Polecam ten film z całego serca.
piątek, 23 sierpnia 2013
niedziela, 28 lipca 2013
Avalon, czyli polskie science-fiction, które urzeka
Avalon, 2001, Polska/Japonia, reż Mamoru Oshii
Po pierwsze - wielkie podziękowania dla Stacha, który przypomniał mi o tym filmie.
Po pierwsze - wielkie podziękowania dla Stacha, który przypomniał mi o tym filmie.
Znałem ten film już wcześniej, ale moja przygoda z nim zakończyła się wtedy jedynie na obejrzeniu trailera. Było to ponad 10 lat temu i szczerze mówiąc nie pokładałem wtedy w tym filmie żadnych nadziei. Myślałem sobie - polski film science-fiction? Nie może się udać.
Myliłem się.
Film nareszcie obejrzałem, było to kilka dni temu i jestem nim zauroczony aż do chwili obecnej.
Avalon mnie urzekł, wessał, zmiażdżył i wypluł - tak dobry jest to film. Możnaby rzec, że jest to takie małe polskie arcydzieło - a właściwie polsko-japońskie, bo film został zrobiony w kooperacji z Japończykami. I tutaj ciekawa sprawa - bo reżyserem tego filmu jest nie kto inny, jak pan Mamoru Oshii, czyli człowiek, który wyreżyserował kultowewgo już "Ghost In The Shell" (!). W roli głównej mamy natomiast śliczną Małgorzatę Foremniak, z czasów, gdy nie brała jeszcze udziału w marnych telewizyjnych przedstawieniach pokroju "Tańców na lodzie", czy innych "Idoli". Dochodzi do tego japoński budżet i efekty specjalne, za które byli odpowiedzialni. Czy więc taka mieszanka mogła się nie udać?
Otóż udało się i to wręcz z nawiązką, bo film jest po prostu przepiękny.
Począwszy od cudownych, kapitalnie przemyślanych ujęć, przy których wymiękają nawet te z "Black Hawk Down", a kończąc na wspaniałej orkiestrowej muzyce, która momentami powoduje ciarki na plecach - ten film to poezja dla oka i dla ucha.
No i klimat - wszystko to, połączone w jedną całość tworzy na ekranie klimat, którego pozazdrościć mogą "Avalonowi" nawet najnowsze, najwyżej oceniane produkcje. Ten klimat aż bije z ekranu i potrafi całkowicie zawładnąć umysłem odbiorcy. Nie każdy film to potrafi.
Fabuła nie jest może jakoś specjalnie skomplikowana, ale historia potrafi wciągnąć i zafascynować pomimo swojej prostoty. Prostoty, która jednak w pewnym momencie przestaje być taka prosta, a samo zakończenie filmu może okazać się niemałym szokiem dla widza. Nie napiszę oczywiście o co chodzi, ale zdradzę jedynie, że zakończenie filmu jest trochę inne, niż możnaby się było tego spodziewać - ale tak jak napisałem - to już trzeba zobaczyć na własne oczy.
Foremniak w tym filmie błyszczy i magnetyzuje. Mimo, iż nie jest to jakaś mocno wybitna aktorka, to tutaj kradnie każdy kadr. Gra głównie urodą, ale w przypadku tego filmu to jest akurat na plus, gdyż w połączeniu z całą resztą taka mieszanka po prostu się sprawdza.
Ten film jest odrobinę jak komiks, a każde ujęcie jest doskonale przemyślanym kadrem. Zaznaczam - każde - bo nie ma w tym filmie ani jednego ujęcia, które można by uznać "przypadkowym". Tutaj każda scena jest doskonale przemyślana i nakręcona i to się czuje podczas oglądania. Coś niebywalego, nawet w obecnych czasach.
Swoją drogą jestem bardzo ciekawy, jak potoczyłyby się wtedy losy tego filmu, gdyby nie był to film polski, a hollywódzki. Myślę, że wtedy zdobyłby niemało nagród na całym świecie. Co ciekawe - niedługo po "Avalonie" wyszedł "Matrix", który wyraźnie wydaje się kopiować z "Avalonu" kilka dobrych pomysłów. Już samo podobieństwo czołówki filmu do tej "matrixowej" jest conajmniej zastanawiające. Tyle że - tak jak napisałem - to Avalon był pierwszy. Matrix wyszedł dopiero później.
A o czym w ogóle jest ten film? W skrócie można napisać, że o wirtualnej rzeczywistości.
Avalon to gra przyszłości, gra wojenna, gra w której nasza bohaterka - Ash, grana przez panią Foremniak jest kimś w rodzaju "mastera na levelu 99999" i próbuje przedostać się na wyższy poziom rozgrywek, na którym to poziomie "wrażenia z gry" będą podobno jeszcze lepsze. Wydaje się głupie? Wcale takie nie jest, a sama fabuła zahacza przy okazji o całą masę innych wątków związanych z głównym tematem. Realny świat jest zarazem w tym filmie pokazany jako bardzo smutny, szary. Nie ma w nim emocji. Avalon okazuje się być jedyną odskocznią od szarości, brudu i całego tego smutku, który występuje w realnym życiu. W filmie jest to bardzo sugestywnie przedstawione. Cyberpunk "po polsku" w pełnej krasie!
Więcej o fabule nie napiszę, bo to trzeba zobaczyć samemu.
Polecam ten film każdemu kto go jeszcze nie oglądał - bo naprawdę warto.
To jeden z tych filmów, który mnie naprawdę urzekł - a muszę zaznaczyć, że zdarza mi się to niezwykle rzadko. W mojej ocenie: 10/10 i nie sugerujcie się marnymi ocenami dzieciaków na Filmwebie. Nie znają się. Tylko ja mówię jak jest. :) Aha - i bardzo żałuję, że nie poszedłem wtedy do kina, bo oddałbym wiele, żeby zobaczyć "Avalon" na wielkim ekranie...
Krótki trailer:
Krótki trailer:
Poniżej magnet link do pobrania:
MAGNET LINK
Subskrybuj:
Posty (Atom)